Czterdzieści minut później, kiedy zeszli na trzy kilometry, Pitt przekazał „Modocowi" meldunek, podając głębokość i temperaturę – dwa stopnie. Trzej mężczyźni patrzyli zafascynowani, jak niewielki diabeł morski z wolna przepływa przed iluminatorami; maleńka świecąca kulka nad jego głową wyglądała jak samotna boja świetlna.
Na głębokości 3775 metrów zobaczyli dno oceanu; mieli wrażenie, że zbliża się do „Ślimaka Morskiego", jakby był zawieszony w miejscu. Pitt włączył silniki napędowe i tak ustawił stery, że batyskaf przestał opadać, ruszając poziomym kursem nad bladoczerwonym mułem, który pokrywał dno.
Nieprzyjemną ciszę przerwał rytmiczny szum elektrycznych silników „Ślimaka Morskiego". Początkowo Pitt z trudem rozróżniał rzeźbę dna – zdawało się, że obraz jest dwuwymiarowy – widział jedynie płaszczyznę ginącą z oczu poza zasięgiem światła reflektorów.
Nie dało się zauważyć żadnych żywych istot, choć na pewno tam były. Zygzakowate ślady mieszkańców głębin krzyżowały się ze sobą, biegnąc we wszystkich kierunkach w dennym mule. Można by pomyśleć, że dopiero co powstały, ale morze potrafi być zwodnicze. Głębokowodne pająki, strzykwy czy rozgwiazdy równie dobrze mogły zostawić je przed kilkoma minutami, jak i setki lat temu – grubość warstwy mułu, złożonego z opadających na dno mikroskopijnych szczątków zwierząt i roślin, zwiększa się w tempie od jednego do dwóch centymetrów na tysiąc lat.
– Jakie śliczne stworzonko – odezwał się Giordino, wyciągając rękę.
Wzrok Pitta pobiegł za palcem Giordina i wyłowił dziwne granatowoczarne zwierzę, które wydawało się krzyżówką mątwy z ośmiornicą. Miało osiem ramion połączonych błoną jak palce kaczki i patrzyło na „Ślimaka Morskiego" parą okrągłych oczu, które stanowiły niemal trzecią część jego ciała.
– To mątwa wampir – poinformował wszystkich Gunn.
– Zapytaj jej, czy nie ma krewnych w Transylwanii – powiedział Giordino, pokazując w uśmiechu zęby.
– Wiesz – rzekł Pitt – ona dziwnie przypomina mi twoją dziewczynę.
– Tę bez cycków? – wtrącił Gun.
– Widziałeś ją?
– Używajcie sobie, łachudry – mruknął Giordino – ale ona za mną szaleje, a jej ojciec poi mnie najlepszymi trunkami.
– Najlepszymi trunkami – pogardliwie parsknął Pitt. – Bourbon „Old Cesspool", dżin „Hun Attila" i wódka „Tijuana". Któż, u licha, kiedykolwiek słyszał o takich gatunkach?
Przez następne kilka godzin wnętrze „Ślimaka Morskiego" rozbrzmiewało zjadliwą drwiną i humorem. Właściwie wszystko to było udawane, lecz pozwalało łatwiej znosić męczącą monotonię. Szukanie wraków na dnie morza, tak ciekawie przedstawiane w książkach, w rzeczywistości jest zajęciem nudnym i wyczerpującym. Niewygoda z powodu ciasnoty pomieszczeń, wysoka wilgotność powietrza i dotkliwy chłód we wnętrzu batyskafu dodatkowo sprzyjają wypadkom w wyniku błędów człowieka, które mogą okazać się kosztowne i fatalne w skutkach.
Pitt pewną ręką prowadził „Ślimaka Morskiego" niespełna półtora metra nad dnem. Giordino skoncentrował uwagę na układzie podtrzymującym życie, Gunn zaś obserwował sonar i magnetometr. Teraz wszystko zależało od cierpliwości i uporu, połączonych z ową szczególną mieszanką wiecznego optymizmu i zamiłowania do nieznanego, wspólną dla wszystkich poszukiwaczy skarbów.
– Wygląda, jakbyśmy mieli przed sobą kupę kamieni – odezwał się Pitt.
Giordino spojrzał przez iluminatory.
– Po prostu leżą sobie w mule. Ciekaw jestem, skąd się tam wzięły.
– Chyba to balast wyrzucony z jakiegoś starego żaglowca.
– Pochodzą raczej z gór lodowych – rzekł Gunn. – Góry lodowe unoszą wiele skał i kamieni, które opadają na dno, kiedy lód się topi… – Przerwał swój wykład. – Czekajcie… mam silny sygnał na sonarze.
– Jaki namiar?
– Sto trzydzieści siedem.
– Jest, sto trzydzieści siedem – powtórzył Pitt, poruszając dźwigniami.
„Ślimak Morski" pochylił się w pełnym wdzięku skręcie, jakby był samolotem, i wszedł na nowy kurs. Giordino z uwagą wpatrywał się przez ramię Gunna w świetliste zielone koła na ekranie sonaru. Mała pulsująca kropka jasności wskazywała, że trzysta metrów poza zasięgiem widoczności znajduje się jakiś nieruchomy obiekt.
– Nie rób sobie nadziei – cicho powiedział Gunn. – Cel jest zbyt mały jak na statek.
– A twoim zdaniem, co to jest?
– Trudno powiedzieć. Długość nie więcej niż siedem, osiem metrów, wysokość około dwóch pięter. To może być wszystko…
– Na przykład jeden z kotłów „Titanica" – wtrącił Pitt. – Powinny być gdzieś tutaj, rozrzucone po całym dnie.
– Zostaniesz prymusem – rzekł Gunn podnieconym głosem. – Mam identyczne echo w namiarze sto piętnaście. I jeszcze jedno na sto sześćdziesiąt. To ostatnie ma długość około dwudziestu metrów.
– Wygląda na komin – powiedział Pitt.
– Boże! – szepnął Gunn. – Mam tu tyle ech co na złomowisku.
Nagle z mroku na skraju czerni w aureoli niesamowitego światła wyłonił się okrągły obiekt, przypominający ogromny grobowiec. Wkrótce trzy pary oczu, patrzące z wnętrza batyskafu, mogły rozróżnić ruszty potężnego kotła, a potem rzędy nitów przy spawach i plątaninę rozerwanych rur, którymi niegdyś płynęła para.
– Chciałbyś być palaczem obsługującym w tamtych czasach takie maleństwo? – mruknął Giordino.
– Złapałem następne – odezwał się Gunn. – Nie, czekajcie… echo jest coraz większe. Podaję długość… pięćdziesiąt metrów… sto…
– No, jeszcze – prawie modlił się Pitt.
– Sto pięćdziesiąt… dwieście… dwieście pięćdziesiąt. Mamy go! Mamy!
– Jaki namiar? – spytał Pitt z zaschniętymi ustami.
– Dziewięćdziesiąt siedem – odparł Gunn szeptem.
Przez następne kilka minut, kiedy „Ślimak Morski" skracał dystans dzielący go od obiektu, nikt już się nie odzywał. Wszyscy mieli twarze pełne oczekiwania, pobladłe i spięte. Pittowi boleśnie waliło serce i miał wrażenie, że jakaś wielka łapa ściska mu żołądek, w którym czuł ogromny ciężar. Uświadomił sobie, że prowadzi batyskaf zbyt blisko dna. Poruszył dźwigniami, nie odrywając oczu od iluminatora. Co znajdą? Stary, pordzewiały wrak w ogóle nie nadający się do wydobycia? Strzaskany, połamany kadłub, tkwiący po nadbudówki w mule? I wtedy, wytężając wzrok, dostrzegł ogromny cień, złowieszczo wyłaniający się z ciemności.
– Boże Wszechmogący! – szepnął Giordino z podziwem. – Trafiliśmy prosto w dziób.
Kiedy zbliżyli się na odległość piętnastu metrów, Pitt zmniejszył obroty silnika i ustawił „Ślimaka Morskiego" na kursie równoległym do linii wodnej pechowego statku. Wrak widziany z tej odległości oszałamiał swoim ogromem. Chociaż od zatonięcia minęło prawie osiemdziesiąt lat, to jednak statek w jakiś zdumiewający sposób nie uległ korozji; złoty pas wokół dwustupięćdziesięciodwumetrowego kadłuba błyszczał w świetle potężnych reflektorów. Pitt poruszył dźwigniami i batyskaf się uniósł, przepływając nad ośmiotonową kotwicą na lewej burcie. Wówczas z łatwością mogli odczytać wielkie złote litery, które wciąż z dumą głosiły, że statek nazywa się „Titanic".
Urzeczony Pitt wziął do ręki mikrofon i nacisnął włącznik nadajnika.
– „Modoc", „Modoc". Tu „Ślimak Morski"… czy mnie słyszysz?
Radiooperator „Modoca" odpowiedział prawie natychmiast:
– „Ślimak Morski", tu „Modoc". Słyszę cię. Odbiór. Pitt pokręcił gałką głośności, by przyciszyć trzaski.
– „Modoc", zawiadomcie centralę NUMA, że znaleźliśmy duże „t". Powtarzam, znaleźliśmy duże "t". Głębokość trzy tysiące siedemset sześćdziesiąt metrów. Godzina jedenasta czterdzieści dwie.
– Jedenasta czterdzieści dwie? – jak echo powtórzył Giordino. – Ach, ty mądralino. Pomyliłeś się tylko o dwie minuty.
Powtórne narodziny
„Titanic" leżał w niesamowicie spokojnej czarnej głębi, ukazując ponure ślady swojej tragedii. Niemal stumetrowe rozdarcie prawej burty, skutek kolizji z górą lodową, ciągnęło się od forpiku po kotłownię numer pięć, a dziury ziejące w dziobie poniżej linii wodnej świadczyły, z jaką miażdżącą siłą kotły rozbijały kolejne grodzie, zanim wypadły z kadłuba w wodę.