Podniósł przelotnie wzrok i ujrzał na skraju jaru skrzydłonia przyczajonego w kępie drzew. Nie zastanawiał się, jak ich Szarka z Morwą odnalazły, skinął im tylko posępnie głową i zawiesił nad ogniem czajnik. Odkąd odbili z Traganki, Twardokęsek widział dość, by nie pytać i nie myśleć zbyt wiele. Rudowłosa również nie była przesadnie rozmowna. Obracała w palcach drobny czarny kamyk, pogrążona we własnych myślach. Morwa wyciągnęła ku ogniu chude ramiona, poparzone i pokryte świeżymi zadrapaniami od malinowych kolców, jak gdyby chciała się ogrzać, choć dzień wstał pogodny i ciepły. Ten czy ów z żebraków zagadnął ją sprośnie, od pierwszego spojrzenia odgadnąwszy jej profesję, lecz bez nijakiego skutku. Zbójcy wydawało się, że chwilami dostrzega w jej obliczu rozgoryczenie i złość.
Wreszcie przybiegła do nich wiedźma, radosna i roześmiana niby psiak, zupełnie jakby w jej pamięci całkiem zatarł się ślad po wypadkach wczorajszej nocy. Sypnęła na war garść wyproszonego u żebraków krwawiennika, po czym nalała napoju w jedyny kubek, jaki im pozostał, i podała go Szarce. Rudowłosa dziewczyna drgnęła, niby wybudzona z głębokiego snu, i sięgnęła po tobołek, który ze sobą przyniosła. Zbójca
przełknął ślinę, kiedy wyjęła bochenek chleba, kilka drobnych, czerwonych cebulek oraz napoczęty małdrzyk sera i podzieliła wszystko starannie na cztery części.
– Niewiele tego – mruknęła. – Ale sakwa z jadłem mi w zamieszaniu przepadła, przyjdzie więc zadowolić się tym, co jest.
Morwa podniosła głowę. Skołtunione włosy opadły jej do tyłu, odsłaniając postarzałą nagle, porytą zmarszczkami twarz.
– Co z was za ludzie? – odezwała się urywanym głosem. – Kto ona jest? – wymierzyła w Szarkę brudny palec o czarnym, ułamanym paznokciu. – Człek nam drogę na trakcie zastąpił, to łeb mu rozszczepiła, bez zwłoki żadnej, bez żalu. Jeszcze drgać nie przestał, a kubrak na nim przetrząsnęła. Co z was za ludzie, pytam? – powtórzyła, wpatrując się tym razem w zbójcę.
– Szkoda, że golec był – wtrąciła Szarka – bez sakiewki nawet. Tyle że strawy miał trochę i kabat z niego zdarłam, bo nasze okopcone, a obwieś wydał mi się twego wzrostu, Twardokęsek. A ty – zwróciła się ku dziwce i jej spojrzenie stwardniało – zastanów się, czy aby z czystej przychylności człek ów z kiścieniem dwie samotne niewiasty na trakcie witał.
– Tylko pożoga wokół was i śmierć, nic więcej! – zaskowyczała w odpowiedzi Morwa.
Twardokęsek uczynił za jej plecami wymowny znak. Nie dziwiło go, że ladacznicy pomieszało się we łbie od wczorajszej rzezi. Wszak i jego strach zdejmował na samo wspomnienie, a był przecież lepiej obeznany z obyczajami Szarki i naturą wiedźmy.
Cebula chrupnęła w zębach jasnowłosej niewiastki. Dziwka przymrużyła oczy i spojrzała na nią z zapiekłą nienawiścią.
– A żebyś zdechła, niecnoto – wycedziła. – Żeby cię więcej święta ziemia nie nosiła. Jam, durna, myślała, żeś tylko kołowata, że na umyśle słabujesz, a ty jesteś przeklętnica parszywa, plugastwo ludziom i bogom obmierzłe. I pewnie samaś szczuraków sprowadziła, bo ci się juchy zachciało czerwonej.
Wiedźma aż się cofnęła, przerażona, a i Twardokęsek się wzdrygnął nieznacznie, taka zajadłość biła ze słów ladacznicy.
Twarz Szarki stężała. Gwałtownie odstawiła naczynie z krwawiennikiem i krople napitku rozprysły się na trawie jak posoka.
– Milczże, głupia – wysyczała do Morwy – bo dłużej twego skomlenia nie zdzierżę. Lepiej cię było, niedojdo, zostawić w ogniu na zatracenie, przynajmniej byś mi nie krakała jak wrona. Ale teraz zejdź mi z oczu, żebym nie dokończyła tego, co zaczęli szczuracy. A sama wiesz, że nie zadrży mi ręka.
Dziwka wydała z siebie jakiś stłumiony dźwięk, ni to szloch, ni protest. Zaraz wszakże cofnęła się z lękiem pomiędzy krze, zalegające na skrajach jaru, i okręciła resztkami lawendowego kubraczka. Dygotała. Z opuchniętych warg ściekała jej strużka śliny.
Jeden z żebraków krzyknął coś nagląco i zamachał ku wiedźmie. Szarka dała jej znak, żeby biegła do nowych znajomków.
– Nie wiem, czy to roztropne – zaczął z namysłem Twardokęsek, kiedy jasnowłosa oddaliła się na tyle, że nie mogła ułowić ich słów.
– Za dużo ona – wskazał brodą na Morwę – wie. Niech jutro wyjdzie na jaw, co szczuracy pobroili, a na każdym rogu powroźnicy będą wiedźm wypatrywać. Tymczasem myśmy tu obcy, przy tym szczęśliwie z gór zeszliśmy, choć wielu innych gardło dało. Łatwo przyjdzie nas ze szczurakami zrównać i o ten pogrom obwinie. A prawo tutaj twarde. Może więc lepiej… – zawiesił głos i szybko ciachnął dłonią po szyi – sztyletem.
Szarka przysunęła się do ognia.
– Może i lepiej. Ale Morwa była nam życzliwa, a to rzadka rzecz, więc chciałabym jej odpłacić w tej samej monecie, póki mnie jeszcze stać. Jeśli nawet po pijanemu coś wygada, kto nas w ogromnym mieście odnajdzie? Jestem zmęczona – przyznała nieoczekiwanie.
– Ta noc przypomniała mi coś, o czym pragnę zapomnieć. Jadziołek przydreptał do nich niezgrabnym, rozkołysanym krokiem i skrzecząc z cicha, otarł się o cholewę wysokiego buta Szarki. Dziewczyna okręciła dłoń szmatką, by podrapać go po podgardlu. Raptem wydała się Twardokęskowi markotna i zniechęcona. Przyszedł mu na myśl klasztor Cion Cerena i słowa jasnowłosej niewiastki.
Nerwowo potarł opuchniętą skórę na brodzie.
– Naprawdę zwali cię niegdyś Szarka?
– Sharkah – poprawiła bezwiednie. – Tyle że to bardziej przekleństwo niźli imię. Widzisz, zbójco, rodziliśmy się razem z bratem. Ja wyszłam pierwsza, on się udusił. Czemu, jak łatwo wnosić, mało się radowano.
Zbójca nie zdziwił się. W Górach Żmijowych takoż nie świętowano narodzin dziewczynek i w co bardziej odludnych okolicach zdarzało się, że je matki wynosiły na pustkowie, by sczezły w maleńkości, nie narażając rodziców na kosztowne wiano.
Szarka tymczasem oparła brodę na kolanie i zapatrzyła się w wątłe płomyki, pełgające po gałęziach.
– Moi rodzice bardzo się miłowali – odezwała się po chwili. – Pewnie dlatego, że kraj wojna pustoszyła i czegoś się w tym zamęcie pragnęli uchwycić, więc chwycili się siebie. Właściwie byli zaledwie dwójką smarkaczy, tak samo jak inni przerażonych mrokiem, który nastał. Radzono im, aby uciekali, póki czas, skryli się gdzieś głęboko na bagnach lub w leśnych uroczyskach. Ale im się zdawało, że skoro mają siebie, mają cały świat. – Uśmiechnęła się smutno. – I zaparli się w stołpie. Pobuntowane wojsko szło ku nim ze wszystkich stron, a wewnątrz pozostała zaledwie przygarść straży i najemników. Mówiono później, że mój ojciec poprzysiągł, że nie będzie umykać z własnej ziemi, lecz wnet się okazało, że ten jego upór był tyle wart, ile błysk światła na sztylecie, co podrzyna gardło – i równie szybko znikł. Mówiono też, że matka utwierdzała go w błędzie. Dobrze już przy nadziei, obchodziła z nim mury, brzuch przed sobą obnosząc niczym bitewny bęben i bredząc o mścicielu, co go w żywocie hoduje…
Zbójca pokiwał głową. Góry Żmijowe takoż miały swe waśnie. Zaślubiny, które zamiast być początkiem pojednania, zamieniały się w krwawe rzezie. Znaczne rody do ostatniego człeka gorzały nocką we własnych domach, pod które podłożono ogień, zaparłszy wprzód drzwi i okna. Znał też kotlinki w lesie, gdzie podczas polowania nie tylko pokorne łanie dawały szyje pod nożem. Tak, pomiędzy Kopiennikami spory nie wygasały łatwo, a swarzyli się i szlachetnie urodzeni, i wieśniacy.
– I na cóż im wreszcie przyszło?
Szarka przymrużyła oczy.
– Kiedy jatki rozpoczęły się na dobre, najemnicy Dumenerga wywieźli matkę ze stołpu. I wtedy nas urodziła, oboje. Przed czasem i gdzieś w rowie. Z niebem jasno oświetlonym od płonącego zamku, bo w zamęcie rebelianci ogień zażegli. Rodziła pod tą łuną, buntownikom zemstę obiecując. I tam nadała mi imię.
– A wasz ojciec? – zapytał z nagłą łapczywością, świadom, że i w Szarce zeszła noc obudziła jakąś dziwną słabość i jeśli się dziś nie odważy, to być może już nigdy nie zdoła usłyszeć końca jej historii.