Литмир - Электронная Библиотека

Podjechali już całkiem blisko miasta, gdy jej wuj zatrzymał się na wzgórku i posadził ją przed sobą na koniu.

– Patrz! – nakazał z taką dumą, jakby rozpościerająca się przed nimi wspaniałość należała właśnie do niego.

Jasenka, którą przed świtem zwleczono z posłania i mimo rozpaczliwych protestów wyprawiono z rodzinnego domostwa, z całą dziecięcą szczerością nienawidziła tego wyniosłego, surowego człowieka, który po śmierci jej ojca przejął rządy w majątku. Przez chwilę miała ochotę zacisnąć mocno powieki i udawać, że nie usłyszała rozkazu. Spojrzała jednak. I raptem zaparło jej dech.

Poniżej, z szarej porannej mgiełki, która rozmywała kontury i zmiękczała barwy, wynurzało się najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Kryte błękitną dachówką dachy mieszczańskich kamienic jawiły się młodziutkiej Jasence skrawkami nieba. Ponad nimi bielały mury cytadeli, tak potężnej, jakby wznieśli ją olbrzymi, nie zwykli śmiertelnicy. Złote kopuły świątyń odbijały pierwsze promienie słońca. A ponad wszystkim, jak sztylet wymierzony ku obłokom, wznosiła się jasna wieża Nur Nemruta.

Rozpłakała się, zachwycona i oszołomiona zarazem, a wuj zepchnął ją szorstko z siodła i skarcił za mazgajstwo, bo sądził, że nadal rozpacza z powodu wyjazdu. Nie zdołała go jednak zadowolić ani wtedy, ani później, kiedy przekroczyli bramy miejskie. Jechali przez puste o brzasku ulice, które jej zdawały się ludne i gwarne jak targowisko. Zewsząd otaczały ją nowe widoki, nieznane kształty. Rzeźbione lwy przy sadzawkach zastygły w pełnych zadumy pozach. Kamienne chimery wychylały się z wykładanych żółtym piaskowcem frontonów kamienic, a bogowie i bohaterowie wadzili się na spiżowych wierzejach. Nawet kupieckie gmerki – bo nie herby przecież – zawieszone ponad wrotami, przewyższały rozmiarem starą, zaśniedziałą tarczę herbową jej ojca, która od wieków widniała nad wejściem do ich dworzyszcza.

Nigdy wcześniej nie spotkała się z takim nagromadzeniem piękna i przepychu, jakże odmiennego od wszystkiego, czego dotąd zaznała. Ów obraz wrył się jej w pamięć niczym któraś z płaskorzeźb zdobiących pokoje książęcej cytadeli i towarzyszył jej podczas długich lat spędzonych na służbie u księżnej Egrenne. Czasami jeszcze przed świtem, zanim mistrzyni fraucymeru zaprzęgła panienki do zajęć, udawało się jej wymknąć do ogrodów, by popatrzeć, jak słońce podnosi się nad dachami Spichrzy i wyzlaca kopuły świątyń – i serce nieodmiennie zamierało jej z zachwytu. A kiedyś, właśnie w takiej ulotnej chwili o poranku, spotkała księcia Evorintha i obie jej miłości sprzęgły się w jedno.

Nagle poczuła, że uśmiecha się do siebie przez łzy, tak wyraziste było to wspomnienie. Musiała już płakać jakiś czas, bo oczy ją piekły dotkliwie. Szybko otarła policzki dłonią, całkowicie już pewna, co powinna uczynić teraz, kiedy złoty książę Spichrzy rozpoczął swą wielką grę – a stawką w niej było miasto, które stało się pierwszą i najgłębszą z jej miłości.

– Pójdziesz do księcia – rozkazała Marchii, dojadającej z apetytem resztki kołacza – i powiesz mu wszystko, co wiesz o szczurakach i wiedźmie. I zrobisz to natychmiast. A potem… potem przyprowadzisz mi Kiercha…

– Nie trzeba – rozległ się tuż przy drzwiach przyciszony, pokorny głos pomorckiego kapłana. – Cieszę się, że odgadłem twe życzenie i mogę ci oferować me służby, łaskawa pani.

ROZDZIAŁ 23

Krotosz prowadził Szarkę rozpaloną ulicą w dół Jaskółczej Skały Dziewczyna bezwstydnie strzelała wokół oczami, ale po prawdzie nie było na co patrzeć. Domy stawiano tu prawie jednakie, trzy piętrowe, o grubych murach z jasnego łupka i wąskich, dla upału głucho zatrzaśniętych okienkach. Gdyby co bogatsi nie kryl ścian białą, marmurową kostką, z trudem przyszłoby rozpoznać która kamienica należy do zasiadacza, co w ratuszu radzi, a gdzie się gnieździ biedota. Odróżniały się tylko drzwi, czy raczej bram) pod ciężkimi portalami, kute w żelazie przez kopiennickich kowali, a im znaczniejszy gospodarz, tym ozdobniejszą fundował sobie bramę. Niektórzy mieli na niej przedstawioną niemal całą historia Spichrzy, począwszy od objawienia Nur Nemruta.

W miarę jak wędrowali niżej, bruk stawał się nierówny, a gdy weszli do Krowiego Parowu, zniknął bez śladu pod piachem i nie czystościami. Ta część miasta spłonęła doszczętnie w wielkim po żarze i gdzieniegdzie wciąż widać było stare, dobrze już porośnięte dzikim koprem zgliszcza. Pomiędzy nimi, ledwo co widoczne spoć krzaków czarnego bzu i akacji, czerniły się chaty – niskie, byle jak sklecone, lecz obwarowane bardzo porządnym i świeżym ostro kołem. Przez otwarte wierzeje dojrzeli gromadkę dzieci, pospołu z wieprzkami bawiących się w błocie przy cysternie. Któreś pokazało przechodzących ręką, lecz Krotosz pospiesznie odwrócił wzrok W osadzie mieszkały servenedyjskie wojowniczki ze straży świątynnej, które stroniły od łudzi Spichrzy, za nic sobie mając próśb) księcia, choć od dawna namawiał je, by się przeniosły do garnizonu na wzgórzu cytadeli.

Doszli do niskiej szopy, z wyglądu drewutni, dziwacznie przy strojonej obdartymi ze skóry krowimi łbami, przy których uwijały się roje much. Wokół cuchnęło potwornie nieczystościami nadpsutym mięsem. Dwa żółte kundelki zajadle wyrywały sobie wnętrzności. Krotosz nie dostrzegł znaków cechowych, zatem trafili na partacką jatkę.

– Darz bóg, siostro. – Zza uchylonych drzwi wychynął łysy mężczyzna w zakrwawionym skórzanym fartuchu. – Spiekota dziś potworna, może piwka łykniecie? – Wyciągnął przez próg kufel. – A może i zajęciem nie pogardzicie?

Ku zdumieniu Krotosza dziewczyna przyjęła naczynie. Bez obrzydzenia pociągnęła trunku, po czym uśmiechnęła się z zadowoleniem.

– I wam niech się dzionek darzy. – Otarła pianę z ust. – Dzięki za napitek, a co do innych rzeczy, tom do zmierzchu opłacona.

– Dzionek szybko schodzi. Nocką w gospodzie Kurzejnóżki o rzeźnika pytajcie, nie pożałujecie.

Kiedy tylko minęli szopę, rozbawienie zniknęło z jej twarzy jak starte gąbką.

– Widzicie, ile pożytków, jak się szarszun przypasze? – Skrzywiła się cierpko. – Zajęcie się samo pcha do rąk.

Przeszli przez Bramę Sienną. Dwóch pijanych hycli drzemało w rowie przed siedzibą rakarskiego cechu. Krotosz przyspieszył kroku i wkrótce weszli na wąską ścieżkę pomiędzy wysokimi krzakami rzepów i czarnego bzu. W dołach pełnych przegniłych odpadków wygrzewały się zdziczałe psy. Duży, czarny kundel o wystających żebrach wyskoczył na dróżkę, powąchał rękę Szarki i nieoczekiwanie polizał czubki palców. Twarz kobiety złagodniała. Pochyliła się, potargała zmierzwioną sierść na jego grzbiecie.

Zwierz popatrzył na nią mądrymi żółtymi oczami i utykając na przednią łapę, pokuśtykał w chaszcze. Krotosz podkasał tunikę i syknął, gdy kępa turzycy smagnęła go po gołych łydkach. Wyschnięte zielsko szeleściło pod nogami, znad wykrotów podrywały się roje ociężałych, wielkich much. Potknął się, niemal upadł, kiedy jedna wpadła mu wprost do oka.

Pies przystanął. Nisko, przy samym strumieniu coś zaskomlało. Szarka podkradła się cicho, rozgarnęła nawis pożółkłej trawy, przyklękła na skraju skarpy. Pokryta zaschniętym błotem, trawą i pędzonymi wodą patykami kupa szmat drgnęła, zaskowytała.

Kundel zamarł, podkurczywszy zranioną łapę.

Dziewczyna wyjęła sztylet zza cholewy i lekko dźgnęła oklejoną mułem postać.

– Znalazłaś… mnie… – zacharczał słaby głos. – Wiedziałam…

Szarka zaczęła odsuwać powalane łachmany.

– Morwa?

– Zostaw… – wionęło stamtąd. – Wiedźma… widziałam…

– Dlaczego? – spytała, cofając ostrze. – Dlaczego ją wydałaś?

Przez chwilę nie dobiegło ich nic, prócz świszczącego oddechu.

– Piętno… – wyjęczała Morwa – z klasztoru… brunatne piętno… zapłata… – zachłysnęła się. – Poszłam do wieży… powroźnickiej… a potem… dotknął mnie… tylko jednym palcem… – mówiła z coraz większym trudem. – Boli… potwornie boli… – poskarżyła się.

122
{"b":"100643","o":1}