Koźlarz odprowadził ją ogłupiałym wzrokiem.
– To już teraz ruszać mamy? – spytał cokolwiek żałośnie. – Tak znienacka?
– A czegoś chciał? – Czerwieniec zniecierpliwił się i z impetem odłożył osełkę, aż smyrnęła pod samą ścianę. – Fanfar?
Taka nim złość targała, że nie pozwolił się chłopakowi z nikim pożegnać ani koszuli zmienić, przepoconej po nocy i poznaczonej rdzawymi zaciekami od kolczugi. Wymknęli się z grodziszcza ukradkiem, przez boczną furtkę, i nikt nie spoglądał za nimi z murów. Nawet klucznica, kiedy Koźlarz próbował do rąk jej przypaść, odepchnęła go szorstko i jeszcze zdzieliła kułakiem między łopatki, aby nie zwłóczył bez potrzeby. Może dlatego chłopak usłuchał opiekuna. Nie pojmując, co się naprawdę dzieje, dosiadł wierzchowca i pokłusował ośnieżonym traktem na zachód, ku morzu.
Przez cały dzień Czerwieniec nielitościwie poganiał konie, choć wiedział, że chłopak ledwo trzyma się w siodle. Ale nie miał ochoty przystawać. Krótko po zmierzchu wyjechali na wysoką przełęcz, skąd rozciągał się widok na rozległą równinę, na której pobudowano czerwienieckie grodziszcze. Puścili wolno zwierzęta – w górskich przesmykach nie na wiele by się przydały – i zatrzymali się na chwilę.
– Co to? – Chłopak wskazał rozlaną po horyzoncie pomarańczową łunę.
– Płoną Czerwienieckie Grody.
Spod kaptura widać było jedynie oszronioną brodę Czerwieńca, a jego ton był zupełnie płaski, wyprany z emocji.
– Płoną? – powtórzył ze zgrozą Koźlarz. – Jakże to?
– Pomorcy się pospieszyli. Myślałem, że nie uderzą przed świtem.
– Wiedzieliście? – Glos chłopaka załamał się, zmienił w wysoki pisk. – Wiedzieliście i nic nie zrobiliście? Zupełnie nic? Zostawiliście wszystkich na rzeź, byle tylko unieść głowę? Jak mogliście!
Czerwieńcowi oczy błysnęły twardo.
– Ano mogłem! Bo musiałem wyprowadzić z pożaru dwóch szczeniaków, zbyt durnych, żeby zrozumieć, jaką cenę przyjdzie zapłacić za ich brawurę. Więc teraz przypatrz się dobrze. Bo tam płonie dziecko, które jeździło w kohorcie boga. Drużynnicy będą przysięgać, że Pomorcy zarąbali mnie na podwórcu mojego własnego grodu. I będą przysięgać, że wichrowe sevri przybyły po umierające dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Że morze zabrało swój dar. Poprzysięgną tak nawet na torturach.
Od strony smarkacza dobiegło go coś jakby zduszony szloch, ale Czerwieniec nie przerywał. To nie był czas na litość. Jeśli obaj mieli przeżyć, a to dziecko ma stać się tym, kogo pragnął ujrzeć bóg, który powierzył go na wychowanie Czerwieńcowi – czas miłosiernych kłamstw musiał minąć bezpowrotnie.
– I dlatego trzeba, abyś się przyjrzał tym ogniom i dobrze je zapamiętał. Nieraz jeszcze będą dla ciebie i za ciebie ludzie umierać.
Moi wojownicy nie pytali, czemu wysyłam ich na śmierć. Może i ciebie kiedyś nie będą pytać. Ale kniaziowska powinność jest wiedzieć. I pamiętać. To jest pierwsze miasto, które płonie za twoimi plecami. Będą następne.
– Drugie – bardzo cicho odezwał się chłopak, ale ku zdumieniu Czerwieńca jego głos był już spokojny.
Zapewne dlatego mężczyzna nie od razu zrozumiał. – Co?
– Drugie. Widziałem już, jak płonął Rdestnik. Cytadela ojca.
Wojownik z powagą skinął głową.
– Prawda – zgodził się. – Ale teraz powędrujemy na południe. Może odwiedzimy twojego stryja na Półwyspie Lipnickim, lecz myślę, że ruszymy jeszcze dalej. Trzeba ci się wiele nauczyć, przypatrzeć Krainom Wewnętrznego Morza. Tak – rzekł powoli. – Myślę, że już czas. Chyba taka nasza człowiecza natura, by wierzgać i opierać się przeznaczeniu. Ale Białobrody przepowiedział mi, że się przemogę. No, i na koniec przemogłem się. Nie ma Czerwienieckich Grodów i nie będziesz mnie dłużej wołać Czerwieńcem, tylko Przemęką.
ROZDZIAŁ 9
Zbójca
nie umiał później pojąć, co go właściwie podkusiło, by zajrzeć jadziołkowi w ślepia. Wiedział przecież, że bestia tylko jedną parą oczu spogląda na boży świat, drugą zaś przydano jej na zatracenie rodzaju ludzkiego. Mimo to spojrzał, nie mógł się powstrzymać.
A potem coś mu chrupnęło we łbie, jakby kości rozstępowały się pod ciosem. Język skołowaciał i bezwładnie wypadł z ust, paznokcie zaczęły drzeć murawę. Słyszał własny nieartykułowany wrzask, lecz dobiegał on z niezmiernej odległości, aż wreszcie ucichł bez śladu, a w umyśle Twardokęska coś rozgorzało jak płomień. Nie, nie strach, lecz ślepa, zwierzęca wściekłość – na durnego księcia, że śmiał się wymknąć skalniakowi, na równie durną Szarkę, co poważyła się na tę bezsensowną walkę, na kapłanów, którzy wygnali zbója z Traganki, ograbiwszy wprzódy z dobytku, wreszcie na własnych kamratów, bo ścigali go uporczywie na sam skraj Gór Żmijowych, zmuszając, by zapuścił się w obce strony, gdzie czyhała nań zguba. Złość aż w nim buzowała. Gdyby mógł, rzuciłby się wrogom do gardła choćby z pazurami, rwał ich ciała na strzępy i chłeptał ciepłą krew z gardła.
Poczuł na języku metaliczny smak posoki i ostatnie trzeźwe myśli znikły wobec nieprzepartego pragnienia mordu. A ślepia jadziołka tkwiły tuż przed nim, olbrzymie i głębokie jak studnie. Nie spostrzegł wcale, jak zanurzył się w nie bez reszty.
* * *
Ocknął się tui przed świtem, w szarej godzinie, kiedy promienie słońca nie padły jeszcze na skały i nocny ziąb przenikał wszystkie mięśnie. Ledwo mógł się poruszyć, ale był silny, najsilniejszy z miotu, i bardzo pragnął żyć. Na oślep wyciągnął więc głowę i uderzył dziobem, wciąż miękkim i wilgotnym od śluzu, w skorupę. Nie ustąpiła od razu, a przy każdym ciosie głód w jego trzewiach narastał, sprawiając, że wił się i krzyczał bezgłośnie z bólu. Wreszcie wydostał się na zewnątrz i rozwarł oczy.
Miał szczęście, matki nie było w pobliżu. Owszem, wybudowała gniazdo na skalnej iglicy, gdzie nie mógł się wspiąć żaden z pustynnych drapieżników, zniosła jaja i ogrzewała je własnym ciałem przez kilka tygodni. Lecz teraz, kiedy młode się wykluło, zobaczyłaby w nim nie potomka, tylko innego jadziołka, który nieopatrznie zapuścił się do jej siedziby, i walczyłaby do upadłego, aby go pokonać. Taka była natura jego pobratymców. Kiedy nadchodziła ich pora, parzyły się pospiesznie na rozgrzanych słońcem skałach. Poza tym jednak nienawidziły własnego gatunku równie mocno, jak reszty świata.
Zimny wicher osuszał mu pióra i wysączał Z ciała resztki sil. Potrzebował pokarmu. Już teraz, zanim rozprostuje skrzydła i wzbije się do pierwszego w życiu lotu. Inaczej nie ucieknie z gniazda przed powrotem matki, ona zaś pożre go bez najmniejszego wahania; długie tygodnie czuwania nad jajami nie natchnęły jej łagodnością. Prędko rozłupał skorupę najbliższego jaja. Pisklę zasyczało słabo, kiedy opadł na nie zakrzywiony dziób brata, lecz wkrótce kwilenie umilkło, ajadziołek uderzał raz po raz, wyrywał kawały mięsa i pochłaniał je łapczywie. Skończył dopiero wtedy, gdy nie pozostało już nic prócz pogruchotanych resztek jaj, strzępów piór, wciąż posklejanych śluzem, i krwi.
Przechylił głowę na bok i przez chwilę przyglądał się światu, wczepiony pazurami w skraj gniazda. Słońce już wstawało i ostry blask nieprzyjemnie raził w oczy. Rozłożył skrzydła i rzucił się w dół, a powietrze pochwyciło go i uniosło naprzód. Nadał był głodny. Długo krążył ponad czerwonawymi, spalonymi słońcem skałami, wypatrując zdobyczy, ałe zdołał pochwycić jedynie kilka jaszczurek i węża, który wylegiwał się na nagrzanym kamieniu. Ich krew pobudziła go do dalszego lotu, lecz nie na długo. Potrzebował więcej – słodkiej krwi, drgającego mięsa i jeszcze czegoś, choć nie do końca pojmował, co to jest.
Upał się wzmagał, on zaś leciał wciąż dalej, gnany pragnieniem, które wykręcało mu trzewia. Rozgrzane powietrze zaciskało się wokół niego jak niewidzialna sieć. Rozpaczliwie młócił skrzydłami, lecz czasami zdawało mu się, że wcale nie posuwa się w przód, nieodwracalnie uwięziony pomiędzy bezlitosnym ślepiem słońca i rdzawymi skałami. Jego lot stopniowo tracił płynność, skrzydła słabły, a z dzioba dobywało się chrapliwe skrzeczenie. Wtedy właśnie ujrzał rzeczy.