Jakaś kobieta wychyliła się z powozu i cisnęła mu parę miedziaków. Większość opadła w rozdeptane błoto, lecz jeden dotkliwie uderzył opata w oko. Ból go otrzeźwił i nagle Ciecierka zrozumiał, że wygląda jak dziad proszalny, zakrwawiony, odziany w brudne szaty włóczęga. Babina, która przed chwilą obdarzyła go datkiem, wciąż tkwiła w oknie, wypatrując pilnie, czyjej hojność wywarła na żebraku należyte wrażenie. Ciecierka splunął ku miedzianym krążkom, połyskującym słabo wśród brunatnej brei, i uczynił obelżywy gest. Niewiasta pisnęła cienko i co prędzej skryła się we wnętrzu pojazdu, jej towarzysz zaś pogroził mu pięścią i już jął się mozolnie gramolić z powozu, kiedy za zakrętem drogi rozległ się dźwięk trąb i nawoływania.
Podróżni rozpierzchli się: jedni kierowali wozy na rozmokłe błonie, by przeczekać zamieszanie, drudzy co tchu poganiali zaprzęgi, by odjechać na bezpieczną odległość. Na gościńcu nastał zamęt. Konie kwiczały, wozy toczyły się ze skrzypem, woźnice strzelali z biczysk, a błoto bryzgało na wszystkie strony. Ciecierka z początku nie rozpoznał proporców powiewających nad pocztem, który spiesznie wyłonił się zza kępy buków. Cofnął się jednak roztropnie nad skraj rowu, bo zbrojni nie szczędzili razów, kiedy spędzali ze szlaku zapóźnionych wędrowców. I dopiero gdy tamci przybliżyli się na dobre, ujrzał na chorągwiach dwugłowego węża w brunatnym tle.
Zdumiał się, bo w tych stronach nieczęsto oglądano kapłanów Zird Zekruna podróżujących z podobną ceremonią. Nawet nadworny kapelan księcia Piorunka, ufny w poparcie najpotężniejszego pana w okolicy, nie śmiał nosić przed sobą znaków Pomortu. Po chwili jednak Ciecierka zrozumiał, że zbrojnych jest zbyt wielu, ani chybi eskortowali jakąś znaczną personę, nie zwyczajnego sługę księcia, co w zaciszu dworskiej kaplicy napomina go, aby bab w kurniku nie macał. Natężył wzrok, chcąc pomiędzy burymi kaftanami spostrzec znajomą twarz, może wręcz jednego z tamtych pięciu braci, którzy zeszłej jesieni nawiedzili go w opactwie i układali się o jego rychłym wyniesieniu do godności zwierzchnika zakonu Cion Cerena. Ale nie. Pomorcy mijali go z obojętnością i nie śmiał zagadnąć żadnego z tych ponurych mężów o czołach naznaczonych brunatnymi znamionami boga. Widać jednak nie dość nisko pokłonił się nad gościńcem, bo strażnik, krępy człek w kolczudze i misiurce, podjechał do niego blisko i zdzielił trzonkiem czekana w grzbiet. Ciecierka zawył, lecz wystarczająco dobrze pojmował swoją obecną pozycję, by nie oponować ani wzywać pomocy.
Nieoczekiwanie jego głos, choć zniekształcony bólem i złością, przykuł uwagę kapłana Zird Zekruna, jednego z tych, co ciągnęli z tyłu, pomiędzy kolebiastymi wozami. Osadził ostro strażnika, szykującego się właśnie do kolejnego ciosu, po czym pochylił się nad opatem i zajrzał mu w twarz.
– Wasza wielebność, czyż nie? – odezwał się, a Ciecierka nie bez zdziwienia rozpoznał w nim kapelana Piorunka. – To ci dopiero spotkanie. Przejeżdżaliśmy nieopodal opactwa i doszła nas już wieść o waszym nieszczęściu. Ciężka to rzecz popaść w niełaskę u własnego boga.
Opat skrzywił się, bo tamten nie próbował nawet kryć drwiny, zaraz jednak wypogodził oblicze. Na porachunki przyjdzie później czas, na razie wszelako nie mógł zniechęcać sobie żadnych sojuszników.
– A wy dokąd zmierzacie? – zapytał tonem niezobowiązującej pogawędki, zupełnie jakby siedzieli w refektarzu i popijali grzane piwo. – Pokaźny poczet wam książę pan wystawił.
Kapłan machnął z lekceważeniem ręką.
– E, skądże znowu. Poselstwo z Traganki wracało, zatem się dla bezpieczeństwa dołączyłem. Bo książę mnie przepędził, jako i was wygnano. Cóż, mała strata.
Ciecierka z zadziwienia wytrzeszczył oczy, rozumiał bowiem doskonale, jak bardzo zakon Zird Zekruna zabiegał, aby krnąbrny panek wybrał go na zausznika. Oczywiście kapelan księcia mógł po prostu nadrabiać miną. Ale Pomorzec wydawał się naprawdę zadowolony z siebie. Co więcej, zza przymrużonych powiek mierzył opata kpiącym spojrzeniem i wyraźnie ważył coś w myślach.
– Nie wiecie – odezwał się znowu, widać podjąwszy decyzję. – Nie dziwota, skąd mielibyście na tym zadupiu wiedzieć. Moc przebudziła się pomiędzy górami, daleko na południu.
– Jaka moc? – Ciecierka zdumiał się.
Książęcy kapelan przemawiał nader mętnie nawet jak sługę Zird Zekruna, ci bowiem, jak wiadomo, żywili dziwne zamiłowanie do zawiłych przestróg i przepowiedni.
– Czyż nie sądzicie, że tę rzecz właśnie należy odkryć? – Kapłan uniósł brew. – Ale przyjdzie na to jeszcze czas. Zawsze przychodzi. – Zebrał mocniej wodze. – Bywajcie. Niech bogowie zachowają was w zdrowiu.
Ciecierka pochwycił go za strzemię.
– Nie zabierzecie mnie ze sobą? Jakże tak?
Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się nieznacznie.
– Po co? Bóg poprowadzi was własną ścieżką. Bóg, którego wybraliście. – Wychylił się w siodle i wąskimi wargami dotknął czoła opata.
Coś rozgorzało mu pod skórą, palące jak płomień. Ciecierka poderwał się z wrzaskiem, lecz ból wnet cisnął nim z powrotem na ziemię, pomiędzy wybujałe łopiany. Ktoś zaśmiał się na gościńcu, szczekliwie i bezlitośnie, a potem końskie podkowy znów zachlupotały w błocie i pomorcki orszak podjął mozolną wędrówkę na północ. Ciecierka zaś leżał z twarzą w wilgotnej ziemi, czując, jak pamięć, dotychczas zatrzaśnięta i omszała kurzem jak stara księga, rozwiera mu się z szelestem stronic. Przypominał sobie noc, tak długo ukrytą w zakamarkach wspomnień. Układał się wtenczas z Pomorcami o zwierzchnictwo nad zakonem Cion Cerena – a w każdym razie tak mu się do tej pory wydawało. W rzeczywistości jednak dobito zupełnie innego targu.
– Czy będziesz dobrze służyć naszemu panu? – spytał wtedy zwierzchnik uścieskiej świątyni, posępny mąż o imieniu Kierch, a Ciecierka, zamroczony chmielowym trunkiem i korzystnymi ustaleniami, przytaknął mu gorliwie i napełnił kubki.
Kierch skinął głową, po czym ujął w dłonie twarz opata i wycisnął na jego czole ojcowski pocałunek.
Nic więcej, pomyślał ze skargą Ciecierka, zaledwie jeden pocałunek. Nikt mnie nie przestrzegł. Nikt nie objaśnił.
– Cóż, przyszedłeś do mnie z dobrej woli. Zawarliśmy układ i przypieczętowaliśmy go należycie - odezwał się w jego umyśle szyderczy głos Zird Zekruna. – Czy naprawdę wierzyłeś, że będziesz targował się z bogami? Kostur cię wygnał, więc teraz należysz do mnie. Ja zaś mam dla ciebie zadanie i lepiej, abyś mnie nie zawiódł.
ROZDZIAŁ 12
Przemęka z rozkoszą wciągnął w płuca woń żyznej, wilgotnej gleby. Las pachniał wiosną. Zieleń młodych liści była tak intensywna, że niemal nierzeczywista, a białe i żółte zawilce szczelnie przesłaniały ziemię. Gdzieniegdzie widział ciemne pnie i konary dębów, wciąż nagich, lecz krzepkich i dostojnych. Najemnik lekko skręcił srokacza i z lubością przesunął palcami po chropowatym pniu. Podczas długich lat wygnania zdarzało mu się wyprawiać na północ, nigdy wszakże o tej porze, zdążył więc odwyknąć od widoku wiosennego lasu, lach starego, przyszarzałego śniegu, który zalegał jeszcze tu i ówdzie w szczelinach skał czy wykrotach pod konarami, wartkiego nurtu strumyczków, rzeźbiących sobie drogę pomiędzy zleżałymi, zeszłorocznymi liśćmi, grudami ziemi, uschniętymi gałązkami i kawałkami kory.
Jechali w półmroku, bo choć słońce wstało, niewiele światła docierało na dno parowu. W nieckach po bokach ścieżki majaczyły krzaki dzikich śliw, niskie i przysadkowate, a konie szły spokojnym, miarowym rytmem, chlupocząc kopytami w błocie. Ostre powietrze kąsało w policzki i chłopina, co ich prowadził, wątły wiejski wyrobnik o twarzy, na której zastygł wyraz bezgranicznego niezadowolenia, aż po czubek nosa okręcił się baranicą. Wprawdzie sam zerwał ich przed świtem i w porannej ćmie wywiódł z wioski na górski szlak, ale teraz, kiedy marzł i dygotał na chłodzie, zdawał się żałować skwapliwości, z jaką usłuchał Działońca i wziął ich pod opiekę. Przemęka uśmiechnął się nieznacznie. Jemu zimno nie wadziło, a dolina dziwnie przypominała mu rodzinne strony.