Литмир - Электронная Библиотека

Książęce zwycięstwo wyniosło Nacmierza wyżej, niż kiedykolwiek śmiał oczekiwać, i ludzie z zawiścią powiadali, że bogowie niechybnie zgotowali mu sowitą odpłatę za śmierć matki i sióstr. Z czasem też stało się jasne, że jego sprawami domowymi zawiaduje milcząca, ciemnowłosa dziewczyna. Widywano ją na targu w grubej, ciemnej sukni, z głową szczelnie zakrytą welonem i bez żadnych ozdób, choć zamożne mieszczki nawet w największym nieszczęściu rzadko się ich wyzbywały. Wywnioskowano zatem, że była bliską krewniaczką pomordowanych, zapewne również córką jakiejś szlachetnej bankierskiej rodziny, skoro tak łatwo została przypuszczona do tajników obrotu srebrem i złotem. Niekiedy bowiem widywano ją także w kantorze, a najczęściej zdarzało się to wówczas, kiedy Nacmierz dobijał jakiegoś znacznego interesu. Siadywała skromnie w głębi izby, z nieodłączną robótką w ręku, i bacznie przysłuchiwała się rozmowom. Od czasu do czasu chłopak popatrywał ku niej, a wówczas czyniła delikatny ruch brwiami lub wykrzywiała usta. Postronni nie rozumieli tych znaków, ale wyczuwali, że właśnie zapadła decyzja ostateczna i wiążąca.

Nikt zatem się nie zdziwił, że pewnego dnia Nacmierz poślubił tę małomówną niewiastę. No, może sama Gierasimka zdumiała się nieco, kiedy oznajmił jej, że wkrótce pod ich dach zawita kapłan, aby na zawsze ich połączyć zgodnie ze zwyczajem Spichrzy.

Opierała się oczywiście. Groziła, że odejdzie. Krzyczała, że ściągnie na ich głowy nieszczęście i gniew Zird Zekruna. Na darmo.

– Nasze dzieci nie będą bękartami – rzeki. – A ty jesteś i zawsze pozostaniesz moim szczęściem.

I naprawdę tak się stało. Czasami bowiem bogowie, prócz smutku, rozdzielają również trochę radości i tylko oni są władni rozstrzygać, co komu przypadnie.

ROZDZIAŁ 25

W wigilię Żarów w żebrackiej gospodzie wszyscy rozprawiali o wiedźmach i szczurakach. Poza tym nastrój panował radosny, jako że dla dziadów święto Żarów stanowiło najlepszą w roku sposobność do napchania brzuchów. Miedziaki i ćwierćgroszówki z brzękiem toczyły się po szynkwasie, a gospodarz ledwo nadążał z napełnianiem kubków słynną spichrzańską okowitą.

Tylną ścianę gospody stanowił mur szpitala Cion Cerena, postawiony z ciosanego kamienia, pozostałe zaś zbito niechlujnie z grubych desek, co nadawało karczmie wygląd wiejskiej szopy. Poczerniały stół, ciężkie ławy, kilka niskich stołków – ot, całe ochędóstwo. Pod stołem, na twardo udeptanym klepisku spała wychudła suka, z rzadka budząc się z drzemki, gdy ktoś rzucił jej kość, której nie zdołały zmiażdżyć człowiecze szczęki. W głębi, za kontuarem tęga, bosonoga dziewka strugała karasie.

Przy palenisku grupa obdartusów grała w kości. Uciechy tej surowo wzbroniono edyktem księcia Evorintha, lecz żaden z miejskich pachołków nie miał dość zuchwałości, by zapuszczać się do dziadowskiej gospody.

Przy stole krępy człowieczek z opaską ślepca niedbale zsuniętą na szyję rozprawiał o wiedźmie, którą pod wieczór sprawiano na Rybim Rynku.

– A luda co się zlazło! – mówił. – Aż w nosie kręciło od szpikanardy, czosnku i wołka, co się nimi obwiesili ze strachu przed urokiem. Trzech powroźników – nie nasi, nie z Wiedźmiej Wieży, ale widno z gór ściągnęli, bo gęby mieli czarniawe, ogorzałe, a ślepia złe i przewrotne – przytroczyło przeklętnicę do słupa i jeden ją wielce umiejętnie szarpał rozgrzanymi kleszczami, powolutku, aby nie sczezła przed czasem. Z początku zapierała się i znajomków o litość błagała, bo była tutejsza, wedle Krzywej siedziała. Ale kiedy ją nieźle wiedźmimi pazurkami popróbował, jako ptaszka śpiewać zaczęła – zarechotał – cieniuteńko, i córuchny wydawać, bo i je do swego niecnego rzemiosła wciągnęła.

– Ech, popamiętają mieszczanki to szczurze święto – zaśmiał się inny. – Draby po domach chodzą, wiedźmy spod pierzyn wyciągają. Nie jeno zielarki, ale i panie paradne.

Kiedy Szarka zajrzała do izby, tylko gospodarz ją zauważył.

– Aby drzwi dobrze zawrzyjcie! – krzyknął, gdy przekroczyła wysoki próg. – Pierwszy raz was widzę, siostro – dodał podejrzliwie. – Tu zarobku nie znajdziecie.

– Nalejcie okowity. – Rzuciła mu kilka miedziaków. – Karla szukam.

– A, karła – uspokoił się nieco. – Tedyście w czas przyszli, bo właśnie Szpotawego do cna ograbił. Może będzie z wami gadać.

Z glinianym kubkiem w ręce Szarka przepchnęła się bliżej paleniska. Przysiadła, popijając okowitę, i od niechcenia przyglądała się grającym.

Stara suka wylazła spod stołu, położyła łeb na kolanie dziewczyny, która bezwiednie zaczęła gładzić wyliniałą sierść zwierzęcia. Lubiły ją psy, choć doprawdy nie wiedziała, dlaczego. Niegdyś wieczorami zakradały się do jej komnaty, brązowe, suche posokowce, zażarte i śmigłe w polowaniu. Mokerna gniewała się, krzyczała, że nie przystoi, by bydlęta sypiały u pani w alkierzu, lecz ona nigdy nie potrafiła ich odpędzać.

Mokerna. Szorstkie, zgrubiałe ręce na moim czole.

– Nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.

Ciężki od rosy łan, zimna, twarda ziemia.

– Chodźmy w pole, mateńko, chodźmy w połę spać, nie znajdą nas nocką, nie ubiją.

Pasiasty, biało niebieski fartuch. Sen.

Czterech jeźdźców. Niskie, sterane konie o krótko urżniętych ogonach. I ta dziewczynka wciąż krzyczy, choć suchy kurz drogi drapie gardło. Krzyczy nawet wówczas, gdy pasiasty fartuch dawno zniknął w kurzawie.

Obietnice daremne, w złą godzinę wypowiedziane słowa.

– Wrócę, Mokerno, nie zapomnę!

A zdało się raczej z pamięci wygnać, żelazem wypalić…

U stołu wciąż gadano o wiedźmie. Szarka czujnie nastawiła uszu, ale dowiedziała się tylko tyle, że na stos podłożono nazbyt mokre drewno, a skazanej zawczasu wyrwano język, by nie przeklęła oprawców.

Przy kościach zostało trzech graczy: wielki chłop piętnowany na gębie żelazem, jednoręki i karzeł. Po zacnym przyodziewku niziołka dało się poznać, że zwykle w innej kompanii się obraca, nie pomiędzy żebrakami, co zresztą nie dziwiło, bo panowie trzymali karłów przy dworach i wielce ich cenili. Wszakże zazwyczaj były to krzywulce niewydarzone, koślawe i paskudne, tymczasem niziołek przy kominie wyglądał wcale kształtnie. Plecy miał proste, opięte czerwonymi rajtuzami łydki zgrabne, tyle że sięgał żebrakom ledwie do łokcia. Bujna, starannie spleciona broda niemal zupełnie przesłaniała mu gębę. Wydatny nos przebijał się przez gęstwę włosów, a głęboko osadzone, czarne oczka spoglądały zdumiewająco bystro. Szarka nie potrafiła odgadnąć jego wieku.

Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.

Szarka bez pośpiechu dopiła okowitę, po czym podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przypatrywali się jej nieufnie.

– Zagrasz, siostro? – Karzeł szacował ją zmrużonymi ślepiami.

– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.

– A, ten błazen! – Niziołek prychnął. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu pchać się przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Zalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na pręgierzu oćwiczyć. Po co ci tam leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – Rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, zerknął nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.

– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone, błotniste uliczki.

132
{"b":"100643","o":1}