– A skąd was bogowie prowadzą? – zagaił. – Strój macie po trochu zwajecki, ale z twarzy i mowy nie patrzycie mi się na Zwajcę.
Kapitan uśmiechnął się i z lubością pogładził się po rudej brodzie.
– Bo ja stąd jestem, alem pół tuzina lat woził zwajecką rudę to do Skalmierza, to znów do Żalników albo i na sam Pomort. A człek z czasem nasiąka miejscowym obyczajem.
Młody najemnik w przeszywanym kaftanie podniósł głowę, zaintrygowany.
– Niebezpieczne zajęcie – zauważył.
– A bo to dużo teraz bezpiecznych zajęć pod gwiazdami? – odparł sentencjonalnie szyper. – Nie będę jednak burczeć, wiodło mi się niezgorzej. Widzicie, niby Zwajcy ze wszystkimi wokół skłóceni, ale żelazo najlepsze dobywają i jak przyjdzie co do czego, każdy tę rudę chętnie kupi.
– Albo złupi – poddał jasnowłosy.
– Ba. – Kapitan wydął wargi. – Pewnie, że najlepiej i dudki mieć, i rudę. Czysty więc zysk, jak się uda statek na mieliznę zapędzić albo w porcie załogę wybić. Ale ze mną się nie udało.
– Tedy czemu wracacie? – zapytał szpakowaty.
Szyper się skrzywił, jakby wino w kubku zmieniło mu się z nagła w ocet.
– Bo zewsząd słychać, że wojna nowa idzie – wyznał niechętnie. – Nie byle utarczka o parę granicznych grodów, lecz zawierucha podobna tamtej, kiedy Zird Zekrun uderzył na Żalniki z całą pomorcką potęgą i zmiażdżył je doszczętnie. A ja jestem człek prosty, swoje miejsce znam. Mogę mieć sprawę ze Skalmierskim dożą, co mu się w porcie trzeba za każdym razem nową łapówką okupić, albo nawet z piracką Skwarną, co po morzu grasuje i okręty łupi. Ale od pomorckiego boga chcę się trzymać z daleka. Co też każdemu człekowi doradzę, choćby był i kapłan… – znacząco spojrzał na pobliźnionego.
– Ano, Zird Zekrun okrutny pan – rzekł szybko szpakowaty.
W duchu ponownie przeklął kapłana. Po co on tutaj lazł, durak, i na niepotrzebny hazard się wystawiał? – myślał. Ani tę swoją gębę zamaskować umie, ani trzymać zawartą. Co jemu się zdaje, że będą tutaj jakieś ceregiele czynić, zanim go obwieszą na dusienicy? Mogą go uśmiercić ot tak, bez żadnej przewiny, po to jedynie, by Zird Zekrun przychylniejszym okiem spojrzał na Szczeżupiny. Służebnicy Fei Flisyon dobrze wiedzą, skąd wiatr wieje, a mało co może się równać z potęgą boga Pomortu. Rychło ktoś im szepnie, że pod samym bokiem, w zakonnym domu gościnnym, utaił się sługa z zakonu wyklętego we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza.
Dziś go jeszcze nie złapią, pomyślał, tłumiąc gniew, nie w noc wyniesienia nowego dri deonema, kiedy miasto ogarnie zamęt i uciecha. Prędzej spróbują wyłuskać heretyka o świcie, gdy ludzie będą ociężali i znużeni po pijaństwie. Ale nas już wówczas nie znajdą w gościnicy.
– A wy dokąd ciągniecie? – zapytał szyper, chcąc się uprzejmością odwdzięczyć za wcześniejsze zainteresowania.
– Na północ – odparł krótko szpakowaty. – Takie zajęcie, że my i kruki jednymi drogami chadzamy.
Nie chciał łgać więcej, niż potrzeba. Zbyt pokrętne kłamstwa zwykle szybko przywodziły do zguby.
– I my na północ. – Jeden z rzemieślników, człek z wyglądu stateczny, dobrze średni w leciech i pobrużdżony na twarzy, potoczył dłonią po swoich towarzyszach. – Do Książęcych Wiergów nas zgodzono. Mury tam umyślili sobie kupczykowie stawiać, żeby ich wojenną porą przed furią obcych wojsk obroniły.
Kapitan ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Dziwne czasy nastały – rzekł. – Kupcy się obwarowują, a bogowie za łby biorą i nie wiedzieć, co jutro przyniesie. Obyśmy nie zatracili się w nim bez reszty.
– Za to wypijmy. – Szpakowaty uniósł kubek i przywołał służebnego z dzbanem, rad, że nadarzyła się okazja, aby skończyć rozmowę.
* * *
Kapłan nie miał nawet tyle rozumu, aby pójść w głąb miasta. Przeciwnie, przyczaił się tuż za murem domu gościnnego. Zoczywszy najemników, wychynął z ocienionej bramy na rozpalony kamienny trakt i pokłoniłby się nisko, gdyby go jasnowłosy nie poderwał za ramię do góry.
– Nie tutaj! – syknął ze złością. – Zdumieliście?
Kapłan zaciął wargi.
– Chciałem was tylko powitać, jak obyczaj każe. Z pokorą i czołobitnie.
Ale w jego głosie nie pobrzmiewał ni cień uniżoności i szpakowaty po raz kolejny pomyślał, że będą z tym człowiekiem niemałe kłopoty. Rozumiał, że kapłan zbyt wiele lat wyczekiwał na to spotkanie, by zadowolić się kilkoma przypadkowymi słowami, rzuconymi od niechcenia w refektarzu pełnym najemników i przekupni. Zapewne miał też własne wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać ich dalsza wędrówka. Zamiast nędznej krypy poławiaczy dorszy czy zarobaczonych gospód na wybrzeżu solarzy spodziewał się raczej czerwonego sukna podścielanego pod nogi i popasów w szlacheckich dworach, gdzie by ich przyjmowano niczym wytęsknionych oswobodzicieli. Szpakowaty najemnik był świadom, że to jemu przypadnie niewdzięczne zadanie rozwiania złudzeń kapłana.
– Powitacie. – Jasnowłosy uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Ale już na naszej ziemi.
– Panie! – Kapłan znów uczynił gest, jakby chciał złożyć pokłon, lecz zatrzymał się w pół ruchu, gdy spoczęło na nim spojrzenie przejrzystych oczu młodego wojownika.
Cofnął się nieznacznie i pierwszy raz wydał się onieśmielony. Szpakowaty nie dziwił się, jego towarzysz często wywierał taki wpływ na ludzi. Nawet na południu, za połacią spalonych słońcem kamienistych gór, wyczuwano w nim obcość, która sprawiała, że brodaci naczelnicy plemion rozmawiali z nim jak z równym sobie. W namiotach pośrodku pustyni, gdzie nikt nie znał imion bogów panujących nad Krainami Wewnętrznego Morza, zwano go Orgethe – Dotknięty. Szamani i starcy potrafili rozpoznać tę straszliwą samotność, która trawi człowieka, jeśli zanadto zbliży się do bóstwa.
Na północy było inaczej. Tam wciąż mówiono o dziecku. Dziecku, które jeździło w kohorcie boga.
– Mojego towarzysza wołają Przemęka – rzekł mężczyzna o włosach wypłowiałych od pustynnego słońca i szpakowaty najemnik nieznacznie skinął głową. – Ja zaś noszę teraz imię Koźlarz. Nigdy nie nazywaj mnie inaczej.
ROZDZIAŁ 3
Głos olbrzymiego portowego dzwonu obwieścił koniec dnia, choć niebo nie pociemniało jeszcze
i nad wodami wisiała zaledwie lekka, grafitowa mgiełka. Ale na obu cyplach zatoki niewolnicy zacinali już woły u kołowrotu, na który nawinięto łańcuch, podobno dar samego Kii Krindara od Miecza, wykuty w pradawnym ogniu w głębi ziemi. Olbrzymie żelazne ogniwa, co zmierzch podnoszone z morskiego dna, wytyczały granicę portu, aby pod osłoną ciemności żaden obcy okręt ani inna niegodziwość nie wkradły się do uśpionej Traganki.
Z wolna u nabrzeża i wzdłuż traktu, który jak marmurowy wąż wił się wokół Białogóry, rozpalano latarnie. Nawoływania stróżów ogniowych niosły się wzdłuż ogrodów ocieniających drogę do siedziby bogini. Kobieta w stroju norhemnów przystanęła i popatrzyła przez ramię na miasto, rozpostarte pomiędzy jaśniejszą krawędzią portu i stokiem góry. Nie miało murów ani potężnych baszt, by strzegły jego bezpieczeństwa. Za wszystkie zasieki i szańce wystarczała sama Zaraźnica, kapryśna, dziecięco okrutna bogini wyspy. Ale Szarka nie rozmyślała o Fei Flisyon. Oparta o chłodny pień jesionu nasłuchiwała ponad miastem głosu, który przywiódł ją aż na Tragankę. Daremnie. W gorącym, dusznym powietrzu rozlegało się granie cykad i ptaki pokrzykiwały z rzadka w zaroślach, układając się do snu.
– Nie jesteś nim – odezwała się, przerywając ciszę, skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu, rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. – Znów nim nie jesteś.
Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała spojrzenia od migoczących na nabrzeżu świateł. Jej wąska twarz i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku, ręki bogini wyrastało sześć palców.