Niewiasta dołożyła do ognia kilka szczap drewna i jej bose stopy znów mignęły spod rąbka spódnicy. To nie jest strój mniszki, przeszło nagle przez myśl księżniczce. Kierch nie poniżyłby przede mną służki boga, zrównując ją z niewolnicą, i nie ukazałby jej pospólstwu w tak nędznym przyodziewku. Może chciał mnie zwieść. A może poszło jeszcze o coś innego.
– Dlaczego cię ukarano? – zapytała, kiedy kobieta podniosła się z klęczek.
Tamta natychmiast umknęła wzrokiem i opuściła głowę, ale Zarzyczka dostrzegła zmieszanie w jej twarzy i wiedziała już, że zgadła trafnie.
– Powiedz mi – nalegała. – Nie zdradzę cię przed kapłanami.
– Przecież oni wiedzą. Sami naznaczyli pokutę.
– Za co?
Mniszka potrząsnęła głową.
– Nie dręczcie mnie, pani – poprosiła szeptem. – Nic wam po tym, a mnie tylko zaszkodzicie. Obmyjcie się lepiej i przyodziejcie, zanim przyniosę wieczerzę.
Księżniczka usłuchała, ale raz po raz zerkała na skuloną przy palenisku kobietę. Krągła twarz służki ogorzała od wiatru i słońca, a z jej mowy Zarzyczka wnioskowała, że pochodziła z północy, może z samego Pomortu albo z jednej z wielu wysp, które uznawały zwierzchnictwo Zird Zekruna. Silna, krępa sylwetka pasowała raczej do rybackiej osady niż pańskiego dworu. Księżniczka nie wiedziała, jak zdobyć jej zaufanie.
– Kiedy cię odesłano? – zapytała zdawkowo, aby nie przestraszyć jej przedwcześnie.
– Trzy zimy temu.
– Na jak długo?
Pomorska niewiasta znów umknęła wzrokiem i nic nie odpowiedziała.
– Więc? – ponagliła ją księżniczka.
– Nie wiem – rzekła po dłuższej chwili mniszka. – Nie powiedziano mi.
Zarzyczka przygryzła wargę. Domyślała się już, co powinna rzec – i czuła do siebie obrzydzenie, że musi odebrać Pomorzance tę resztkę nadziei, którą zdołała nadal zachować.
– To znaczy, że nigdy nie powrócisz, czyż nie? – przybrała oschły, obojętny ton. – Inaczej nie wysłano by cię w podróż u boku córki Smardza, abyś dzieliła jej plugawe tajemnice. Tym bardziej że i kapłani mają w tej wyprawie sekrety, które zechcą ukryć przed kniaziem. Mnie obawiają się zabić,
a w każdym razie nie uczynią tego bez namysłu i z lekkim sercem, dlatego trzymają mnie w niewiedzy jak owcę prowadzoną na rzeź. Ale ty jesteś między nimi. Każdego dnia oglądasz ich spiski i nieposłuszeństwo. Podziwiam twoją odwagę.
– Nie widziałam żadnych spisków – zaprotestowała służka.
Księżniczka uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Masz mnie za głupią? Kniaź nas do Spichrzy wyprawił, dlaczegóż więc
uganiamy się po pustkowiu tuż pod wiergowską granicą? Z nudów? Dla zabawy?
Mniszka zamknęła oczy.
– Ja się w rym nie wyznaję, pani. Kiercha zapytajcie. On was objaśni.
– A po cóż mam wiedzieć? – Zarzyczka wzruszyła ramionami. – Jeszcze mi życie miłe. Póki pozostaję w nieświadomości, poty jestem bezpieczna. Inaczej niż ty.
– Ale ja naprawdę nic nie widziałam. – Służka zacisnęła palce na krawędzi koszuli z niebielonego płótna. Dłonie miała spracowane, pokryte bliznami i świeżymi zadrapaniami. – Nic zdrożnego się nie wydarzyło i nie mogło się przecież wydarzyć, bo od klasztoru do klasztoru jedziemy, a Kierch ma nas w swej pieczy – mówiła coraz szybciej, jak gdyby chciała przekonać nie księżniczkę, ale samą siebie. – Cóż z tego, że z drogi zboczyliśmy? Może współbraci chciał odprowadzić, co w Góry Żmijowe idą, i radą ostatnią ich wspomóc, zanim do służby przystąpią i pogan nawracać zaczną?
Umilkła, wyczerpana wybuchem, a księżniczka, widząc w jej twarzy gniew i strach, zrozumiała, że nic więcej nie zdoła z niej dzisiaj wyciągnąć. Jednakże skoro Kierch postanowił wysyłać misjonarzy w Góry Żmijowe, niebawem będzie się musiała dowiedzieć jeszcze czegoś – czy to od służki, czy też innym sposobem. Odkąd bowiem Kii Krindar zniknął ze swojej dziedziny, wiele zakonów próbowało sięgnąć po jego ziemię. Ze Spichrzy, Żalników, Wysp Szczeżupińskich, a nawet odległego Paciornika szły zbrojne zagony pod chorągwiami bogów, aby głosić ich chwałę, a przy okazji łupić i niszczyć wszystko, co napotkały na drodze. Trwało to, aż wreszcie książęta Przerwanki, zwykle warczący na siebie niczym stado wściekłych psów, zawiązali przymierze. Jakkolwiek w żadnej innej sprawie od lat nie mogli dojść do porozumienia, dość mieli cudzoziemców pustoszących ich rodzinne strony, uprowadzających ludzi w niewolę i palących niewinne wieśniaczki jako wiedźmy. Postanowili, że odtąd jedynie braciszkowie Cion Cerena, którzy żyją z miłosierdzia biedaków i wyrzekają się wszelkiej broni, będą się swobodnie osiedlać w górskich dolinach. Sługom pozostałych bogów zakazano misjonarskich wypraw, budowania świątyń i zakupu posiadłości, chyba że któryś z książąt zechce im z własnej woli nadać ziemię. Władcy Przerwanki jednak bardzo dobrze rozumieli, że jeśli raz wpuszczą do swej domeny jeden z potężnych zakonów, łatwo się go nie pozbędą. Dlatego w Górach Żmijowych z dawien dawna nie fundowano nowych klasztorów.
Nawet Kierch bez powodu nie ważyłby się pogwałcić tego traktatu, pomyślała księżniczka, choć z pewnością łapczywie spoglądał na zasobne księstwa pogórza. Może więc szło o coś innego. A jeśli kapłani wcale nie zamierzają nawracać górali na swoją wiarę – co tak czy inaczej było straceńczą misją, bo w ostatnich latach, korzystając ze słabości książąt Przerwanki, Pomorcy często zapuszczali się w Góry Żmijowe i porywali ludzi w niewolę – tylko mamią tutejszych władców przymierzem z Żalnikami? Jeżeli obiecali im przychylność Wężymorda i samego Zird Zekruna w zamian za… Właśnie, w zamian za co?
– Więc jednak coś wiesz – odrzekła niemal bezgłośnie, przysuwając się do służki na wyciągnięcie ręki. – A teraz posłuchaj mnie bardzo uważnie, dziewczyno, jeśli chcesz przeżyć. Niezadługo przybędziemy do Spichrzy. To wielkie miasto, największe w Krainach Wewnętrznego Morza, a powiadają, że książę Evorinth nie kocha kapłanów Zird Zekruna. Nie ośmieli się ich jawnie znieważyć, lecz chętnie wystawi na pośmiewisko, jeśli będzie mógł im wykraść zaufaną służkę i jeśli ja go o to poproszę… – zawiesiła głos. – To twoja szansa, dziewczyno. Jedyna, jaką masz.
ROZDZIAŁ 10
Pan Krzeszcz budził się z pijackiego snu. Właściwie zamierzał przedrzemać do południa albo jeszcze lepiej, do samego zmierzchu, póki łeb nie przestanie ćmić, a z karku nie zejdzie mu bolesna sztywność. Niemal opróżnione dzbanisko uwierało go w łokieć. Wczoraj, widać natchniony szczęśliwą myślą od jakiegoś boga, napełnił naczynie serwatką, i od czasu do czasu, kiedy suchość w gardle stawała się nieznośna, nie otwierając oczu, pociągał pokaźnego łyka. Nie zrażało go przytłumione beczenie kóz ani smród dobywający się z kąta chaty, gdzie zeszłego wieczoru ulżył sobie któryś z jego kompanów. Spał. Chrapał błogo. Śnił.
Przez podłożone pod głowę ramię przebiegła mu dorodna jaszczurka. Pan Krzeszcz poderwał się gwałtownie, otrząsnął. Gadzina smyrgnęła ze stołu, tylko zielony ogon zamachał szyderczo po klepisku. Z nagła wszystko stało się okrutnie wyraźne: skisły zaduch, zgnilizna w gębie i cała mizeria obecnego położenia.
Pan Krzeszcz włóczył się po Górach Żmijowych dobry tuzin lat i w księstwach Przerwanki nie znalazłbyś ni jednej włości, której nie przemierzył wzdłuż i wszerz. Z początku popasał w pańskich dworcach. Przyjmowano go gościnnie, bo w górach ludzie zwykle są radzi wędrowcom. Pan Krzeszcz zatykał palce za pas, brzuch dumnie w przód poddawał i prawił o swych dawnych wojennych przewagach. Kiedy opowiadał o niecnej zdradzie Pomorców, co żalnickiego kniazia w jego własnej stolicy pomordowali, jego szczere niebieskie oczy zachodziły łzami, a spojrzenie przesuwało się od twarzy do twarzy, jakby szukając w nich pocieszenia. Słuchano go też chętnie, może nawet chętniej niźli innych przybyszów, a w tamtych czasach wielu uchodziło z ogarniętych zawieruchą Żalników.
Potem jednak górale zrozumieli, że najeźdźcy bynajmniej nie zamierzają złupić Żalników i umknąć na Pomort, jak drzewiej czynili. Skoro przewodzący frejbiterom Wężymord obwołał się kniaziem, ludzie chwytali się za głowy z zadziwienia, co to się na świecie porobiło. Nic, powiadano, jest jeszcze Jastrzębiec, starego kniazia brat, on piratów wypędzi i weźmie po krewnym koronę. Ale z czasem stawało się coraz wyraźniejsze, że rebelia przygasa, a Wężymord spycha Jastrzębca wciąż dalej ku morzu. Darmo pan Krzeszcz targał posiwiały wąs, darmo jego oczy zachodziły łzami. Panowie Przerwanki dąsali się jeszcze trochę, ale później jeden za drugim zaczęli wysyłać poselstwa do nowego kniazia. Ostatecznie, jak skwapliwie powtarzali podczas biesiad, winem spłukując niesmak po podpisanych traktatach, nie mamy żadnych powodów, by żałować starego Smardza. Łotr był to i niegodziwiec, jakich w świecie mało. Trzeba się co rychlej z Wężymordem uładzić. Więcej złego niźli Smardz zaprawdę nie uczyni. I coraz mniej chętnie witano pana Krzeszcza w książęcych dworcach.