Zrazu nie pojmował przyczyn owej odmiany. Więcej, ani samej odmiany w czas nie dostrzegł. Nadal perorował z zapałem, nie bardzo dbając, czy go słuchają, i raz po raz zwilżał gardziel Skalmierskim winem, a jak Skalmierskiego brakło, to i prostą okowitą. Nie był wybredny.
Aż wreszcie zdarzyło się, że wrót mu nie otwarto. Darmo pan Krzeszcz krzyczał pod bramą i płuca marnował. Zdjęty słusznym gniewem pomaszerował do następnego dworca, ale i tam go nie przyjęto, tylko pachołkowie psy spuścili. Wtenczas nawet człek równie poczciwy i ufny w ludzką dobroć, jak pan Krzeszcz, zauważył, że coś się zmieniło. Próbował wyzwać księcia pana na ubitą ziemię, gdyż jako prawy żalnicki szlachcic w niczym się nie poczytywał za gorszego od władyki. Ale w Górach Żmijowych panowały inne zgoła obyczaje, a traf chciał, że pan Krzeszcz nieopatrznie acz srodze zelżył matkę i babkę porywczego panka. Drabi obdarli go do gołego grzbietu i gwoli przestrogi oćwiczyli korbaczami.
Tak zatem los z pana Krzeszcza zadrwił, i to zadrwił okrutnie. W istocie bowiem, choć jego patriotyczne opowieści burzyły krew mieszkańców Gór Żmijowych i w końcu sprowadziły na niego infamię, nie zawierały przecież ani krztyny prawdy. Wcale nie chadzał na wyprawy ze starym Smardzem i nie bronił bohatersko rdestnickiej cytadeli przeciwko rozszalałym Pomorcom. Po prawdzie potykał się jedynie z sąsiadami. Trafiło mu się tedy kilka zasadzek przy trakcie, z tuzin bitek w karczmach i jeden zajazd skończony podpaleniem wrażego domostwa. Po owym czynie pan Krzeszcz spędził całą zimę w starościńskiej wieży, co jednak w żadnym razie nie nadwerężyło jego zdrowia i nie odebrało mu zapału do dalszych zmagań.
W jednej wszelako sprawie szlachcic nie skłamał: napaść Wężymorda nażalnickie władztwo ze szczętem odmieniła jego życie. Ponieważ posiadłość pana Krzeszcza rozciągała się z dala od najludniejszych traktów (a w gości rzadko się do niego wybierano, szczególnie po tym, jak rozniosła się wieść, że gospodarz rozszczepił czekanikiem podsędka), nieprędko miał się dowiedzieć o pomorskim podboju. Lato było deszczowe. Na polach prawie wszystko zgniło, a co nie zgniło, zaraza do reszty zmarnowała. Pan Krzeszcz przeważnie siedział w dworzyszczu, pił okowitę i grał w kości z proboszczem. Ani słyszał o Wężymordzie. Zaprzątały go sprawy bardziej istotne: wyprawy do wioski po jakąś dziewkę, plany zarybiania stawów i przygotowywanie nowego pozwu przeciw niecnym sąsiadom.
Wychynął z kniei dopiero pod jesień. Sprawę w sądzie przegrał sromotnie, a nieurodzaj okazał się tak dotkliwy, że musiał zastawić u kapłanów Zaraźnicy pokaźny kawał dąbrowy, toteż nie śledził uważnie wieści ze stolicy. Nawet kiedy po okolicznych dworach poczęli pokazywać się partyzanci Jastrzębca, zachęcając co młodszych i mniej rozważnych spośród szlacheckiej braci do powstania, pan Krzeszcz statecznie się temu wszystkiemu przyglądał. Rozumiał, że w Żalnikach wiecznie jakiś rokosz się podnosi, a wynika z tego tyle, że przybywa wywołańców, co się po lasach kryją.
Dopiero kiedy zagon Pomorców spustoszył mu dwór, wzburzenie wielkie i gniew ogarnęły pana Krzeszcza. Zebrał zaprawionych w karczemnych bójkach pachołków i zasadził się przy gościńcu. Nie, nie na pomorckich frejbiterów, nie na rebeliantów nawet, których (skrycie uważał za niezawodną przyczynę wszelkiego zla. Wykoncypował sobie sprytnie, że w zamęcie, który ogarnął Półwysep Lipnicki, trzeba się jak najdalej trzymać od polityki, toteż starodawnym zwyczajem łupił kupców.
Zima minęła mu pomyślnie. Fortuna rosła, na miejsce starego dworzyszcza pobudował nową, porządnie obwarowaną siedzibę, a kiedy puściły lody, ubłagani żarliwymi modłami pana Krzeszcza bogowie umorzyli niegodziwego sąsiada. Szlachcic pospiesznie zajechał jego posiadłość i podniesiony na duchu tym znakiem boskiej opieki, zastanawiał się nad ożenkiem. Tymczasem Pomorcy przeklinali rabujących rzekomo na gościńcu rokoszan, rokoszanie lżyli Pomorców, a pan Krzeszcz bardzo się pilnował i z żadnej pułapki nie uszła żywa noga, by rozpowiedzieć o jego zaradności.
Aż raptem zdarzyło się nieszczęście. Pokaźny podjazd zaciężnych Wężymorda przydybał go nad wyrżniętym do szczętu konwojem. Pan Krzeszcz roztropnie nie próbował żadnych tłumaczeń, wziął nogi za pas i umknął w knieje. Okolicę znał dobrze, przekradł się zatem trzęsawiskami aż dwa powiaty dalej. Gdy jednak w przydrożnej oberży trzech Pomorców usiłowało go zamordować, ruszył na południe i nie przystanął, póki nie minął granicy Gór Żmijowych. I tak właśnie został patriotą, towarzyszem Smardza, głoszącym w obcym kraju grozę jego śmierci.
Ale to było wiele lat temu, wspominał smętnie pan Krzeszcz. Czasy pieczonych bażantów, Skalmierskiego wina i przychylnych szlachcianek dawno odeszły w niepamięć. Teraz przesiadywał w co pośledniejszych karczmach, jeśli zaś nędza bardziej go przydusiła, nie pogardził też zaproszeniem do chłopskiego obejścia. Czatował w gospodach na wędrownych kramarzy, najemników, a o ile innego towarzysza nie znalazł, grywał w trzyszaka nawet z poborcami podatkowymi i powroźnikami. Trzeba zresztą wiedzieć, że pan Krzeszcz w trzyszaka grywał wybornie, nieznacznie tylko losowi dopomagając, i w tamtych czasach ów proceder stal się jego głównym źródłem zarobku. Przy tym dbał bardzo, by kompania nie zapomniała, z jak znamienitym towarzyszem przyszło im się bratać, i jeszcze bardziej dbał, by na stole nie brakło okowity. Stąd jego przezwisko się wzięło. W całych Górach Żmijowych zwano go Wydmikuflem.
W zagrodzie kozy beczały coraz żałośniej. Pan Krzeszcz obciągnął na plecach ochopień z grubego sukna, po czym zmacał na ławie miecz. Przypasał go starannie, bo choć ostatnio chadzał w prostym, niemalże chłopskim ubiorze, przecież nie zapomniał o swej szlacheckiej godności. Przygładził czuprynę i wyszedł na podwórko, łaskawie skinąwszy znachorowi, który wracał właśnie ze skopkiem koziego mleka.
Już prawie miesiąc pan Krzeszcz popasał w gościnie u starego Działońca i bardzo sobie chwalił to przytulisko. Choć chatę znachora wzniesiono w okolicy dzikiej, z rzadka trafiał się dzień, by nikt nie zastukał do drzwi. Jedni ściągali po sławne ziołowe remedia, inni prosili, by chorobę zaklął i odpędził, jeszcze inni chcieli, żeby w wodę patrzył i przyszłość przepowiadał, bo, jak powiadano, wróżem był przednim. Pan Krzeszcz nie spieszył się więc w drogę i co dnia rżnął, ile wlezie, w karty. Szło mu wyśmienicie i szacował, że jeżeli nikt mu nie wejdzie w paradę, wkrótce nazbiera grosz na ładnych kilka tygodni.
Dlatego wzburzył się trochę, kiedy do obejścia przypałętał się turzniański szlachcic. Wydmikufel wcale nie chciał, żeby mu się tutaj kręcili wścibscy waszmościowie i gapili się na niego niby na trefnisia – jeszcze pójdzie huczek po Górach Żmijowych, że pan Krzeszcz zmawia się z czcicielami ziemienników, a wówczas każdy panek poczuje się w prawie wtrącić go do lochu albo, co gorsza, jako heretyka wyda w ręce kapłanów. Na szczęście siwowłosy przybysz okazał się milkliwy i nie wypytywał o nic. Z początku wręcz na podwórzec nie wychodził, tylko całe dnie spędzał przy łóżku rannego synaczka. Tak przeszło parę tygodni, aż wreszcie stało się jasne, że chłopak jakoś się wyliże. Ot, dziwowisko, żalnicki szlachcic potrząsnął głową, drepcząc z wolna ku izbie, gdzie spodziewał się znaleźć coś do przekąszenia. Jeszcze niedawno zdawało się, że nic z młodego nie będzie.
Nieopodal wejścia, na ławeczce pod starą lipą, siedział turzniański szlachcic. Pszczoły brzęczały leniwie od strony pasieki za chatą, a on pogryzał pajdę razowca z miodem.
– Jakże dziś dziedzic waszmości? – spytał łaskawie pan Krzeszcz.
– Ano, bogów chwalić, szybko do zdrowia wraca. – Siwowłosy podsunął mu bochen i drewnianą miskę z miodem. – Do świata się rwie, a we łbie mu szumi jak w kadzi piwa młodego. Dobrze, że go Działoniec hamuje.
– Waszmościów prawdziwie dobry duch prowadził – mruknął z pełną gębą pan Krzeszcz. – Bo stary zna się na leczeniu lepiej niż niejeden medyk. Wielem ja tu u niego dziwów widział, aż strach czasami człeka zdejmował.