Siwowłosy oprawca udał, że nie rozumie pogróżki.
– Ano, wielebny Ciecierko, niełatwa rzecz pojedynczą niewiastę spośród takich tłumów wyłuskać. Ale ona wiodła skrzydłonia, a takowe bestie nawet we Spichrzy nieczęsto się ogląda. I dla tej przyczyny ją odkryliśmy. Nasz człek się zaklina, że na Jaskółczą Skałę poszła. A nie uwierzycie, dokąd. – Uśmiechnął się złośliwie. – Do nikogo innego, jeno do waszego konfratra, co z namaszczenia Fei Flisyon kantor tam prowadzi.
Kapłan wymienił ze swym sługą znaczące spojrzenie. Nie wydawali się jednak szczególnie zdumieni.
– Zaiste, niezwykła to nowina – powiedział zausznik Zird Zekruna. – Wielcem wam zobowiązany, mistrzu Trucieju. Nie zamierzam wszelako dłużej waszej życzliwości nadużywać i od przypisanych zadań was odciągać. Własnych ludzi puszczę tropem tej niewiasty.
Zwierzchnik Wiedźmiej Wieży zwlekał chwilę, po czym, jako że nic więcej mu nie pozostało, z ociąganiem skłonił się na znak zgody.
– O wiedźmę i jej kompana miejcie dobre staranie – ciągnął Pomorzec. – Teraz inne nas sprawy wzywają, ale wnet przyślę do nich mego sługę. I niech mu nikt nie przeszkadza, gdy będzie z nimi mówił.
– Wszak to plugastwo! – wyrwało się młodemu oprawcy, który niedawno wypytywał Morwę. – Jeszcze go jakim czarem omami, aby ją z lochów wypuścił…
Któryś z kamratów trącił go łokciem pod żebro tak mocno, że tamten zamarł z półotwartymi ustami. Ale kapłan już nastroszył się ze złości.
– Przełożony świątyni nakazał, byście mi byli pomocą – rzekł surowo. – Czyżbyście zamierzali okazać mu nieposłuszeństwo?
– Ani mowy o tym nie ma – zapewnił go z urazą mistrz Truciej. – Wszystko się odbędzie wedle słów jego wielebności Krawęska. Zapytuję jeno, co z nią uczynić? – wskazał na Morwę. – W lochu zawrzeć?
Sługa Zird Zekruna uśmiechnął się zimno.
– A po cóż? Mój pan lepszą dla niej zgotował nagrodę. – Zanim ladacznica zdążyła się choćby poruszyć, pochylił się nad nią i lodowato zimnym palcem dotknął jej czoła.
Wygięła się w łuk, piszcząc jak lis schwytany we wnyki, gdy coś z chrupotem rozpękło się w jej umyśle. Ciemność przesłoniła oczy. Słyszała, że z ust dobywają się jej jakieś słowa, pospieszne, rozgorączkowane, lecz było tak, jak gdyby wypowiadał je ktoś zupełnie inny.
– Trafnie ci wiedźma niecnota przepowiedziała przyszłość – rzekł ktoś, chyba ów przyodziany na brązowo pomocnik Pomorca.
Nikt mu nie odpowiedział. Ból tymczasem rozrastał się, coraz głębiej zapuszczał korzenie w skórze Morwy, przenikał w głąb czaszki. Wreszcie z ogromnej odległości dobiegł ją głos pomorckiego kapłana:
– Wyrzućcie stąd to ścierwo.
ROZDZIAŁ 22
Coś się zmieniło z chwilą, gdy Gierasimka wypowiedziała swoje imię. Dziwne, bo przecież mogła skłamać. Wręcz powinna tak zrobić, bo nie znała tego chłopaka, zaczepił ją tylko na środku ulicy i w dość pośledniej części miasta. Ale ostatecznie przystała, by zaprowadził ją do gospody, choć uczyniła to bez ochoty i milczała całą drogę. Nacmierz, który przywykł raczej, że zarówno patrycjuszki, jak i posługaczki z karczem przyjmują jego względy z większym zainteresowaniem, był jednocześnie i urażony, i zafrapowany. Wszak musiała dostrzec zasobność jego stroju. A może przybyła skądś, gdzie bogactwo nie miało znaczenia? Nigdy dotąd nie słyszał o istnieniu podobnego miejsca.
Gospodarz z uszanowaniem powiódł ich do małego alkierza, gdzie podejmowano szczególnie dostojnych gości. Jego karczma cieszyła się całkiem zacną reputacją, zatem o tej porze tylko kilka dziwek, zresztą wcale urodziwych i schludnych, czyhało na cudzoziemców. Akurat trafiło im się paru najemników o długich brodach, północnym zwyczajem splecionych w warkocze. Wyglądali na Zwajców, a złożone w grzeczną stertkę topory wzbudzały szacunek. Gierasimka rozszerzonymi ze zdumienia oczami patrzyła, jak ze śmiechem obściskują ladacznice i wrzucają srebrne monetki w ich głębokie dekolty. Oni również ją spostrzegli i wszelkie chichoty przy długim stole zamarły jak ucięte nożem. Dopiero po chwili wielki, pleczysty chłop o czarnej czuprynie wypowiedział do towarzyszy kilka przyciszonych słów i wojownicy z północy powrócili do żłopania piwa i obmacywania dziewuch. Jednakże w ich ruchach pojawiła się jakaś ostrożność i Nacmierz wiedział, że dobry nastrój w głównej izbie bezpowrotnie prysnął.
Kiedy wreszcie drzwi alkierza zostały zamknięte, z ulgą zamówił ciemną polewkę z serem, pomidory duszone w oliwie i plastry wędzonego mięsiwa na początek. Gierasimka potwierdziła jego wybór lekkim skinieniem głowy, po czym zaczęła skubać chleb, który postawił przed nimi oberżysta. Jadła starannie, zbierając okruchy ze stołu, i Nacmierz zgadł, że dobrze znała głód. Dla zabicia czasu opowiadał jej o pochodzie otwierającym Żary i pogoni za Krogulcem, która zwieńczy jutrzejsze święto. Słuchała uprzejmie, lecz bez prawdziwej ciekawości. Widać nie przybyła tu na karnawał. Jej tajemnica frapowała go coraz bardziej.
– Ci ludzie w głównej izbie… – odezwał się ostrożnie, kiedy uporali się już z polewką i zjedli po porcji mięsiwa. – Dlaczego się was przestraszyli?
Obracała w palcach pucharek z winem, którego bynajmniej jej nie skąpił.
– Dlatego, że rozpoznali, iż jestem kapłanką Zird Zekruna – odparła po chwili beznamiętnie.
Spokój, z jakim to powiedziała, przeraził go mocniej niż wyznanie.
– Czyż nie powinnaś tego przede mną zataić?
Bezwiednie zwrócił się do niej w poufały sposób, zwykle zarezerwowany dla sióstr, kuzynek i kochanek.
– Być może – zgodziła się, wciąż nieporuszona. – Skąd jednak mam wiedzieć, czy nie wytropiłeś mnie z rozkazu mojego pana?
Podejrzenie, że miałby służyć Zird Zekrunowi, ubodło go do żywego.
– To jakiś żart? – zapytał słabo. – Pigża cię wynajął, żebyś zrobiła ze mnie głupca?
Pigża, syn złotnika, mieszkał przy tej samej ulicy co Nacmierz. Ich ojcowie nie tylko zasiadali pospołu w radzie miejskiej, ale i darzyli się szczerą sympatią, zatem chłopcy znali się od dziecka. Odkąd czteroletni Nacmierz namówił trzyletniego Pigżę, żeby zapędzili trzy świnie, wałęsające się pod podwórzu, do złotniczego warsztatu, nie ustawali w płataniu sobie psikusów. A namówienie karczemnej dziewki albo nawet komediantki, żeby odegrała kapłankę, nie nastręczało żadnej trudności, zwłaszcza dla młodzieńca, którego ojciec był jednym z najbogatszych rzemieślników w Spichrzy.
Jednakże zamiast się tłumaczyć, brązowooka dziewczyna rozsupłała troczki zbierające dekolt sukni, i bez słowa zsunęła ją z ramienia. Widniało na nim brzydkie znamię. Nacmierz w oszołomieniu rozpoznał znak Zird Zekruna, wycięty nożem na skórze i zapuszczony brunatną farbą. Cofnął się, nieomal przewracając krzesło. Pomorckich kapłanów nieczęsto oglądano na ulicach Spichrzy, choć tak jak inne zakony mieli w obrębie murów stałą rezydencję. Ale ojciec Nacmierza prowadził rozległe interesy, a chłopak, od dziecka przeznaczony na jego następcę, odebrał przednie wykształcenie zrazu w szkółce przy najbliższej kaplicy, później zaś w świątyni Nur Nemruta i miejskiej wszechnicy. Wiedział, że nie powinien mieszać się w sprawy pomorckiego boga, którego łatwo było rozdrażnić, a trudniej udobruchać, miał jednak zaledwie dziewiętnaście zim i ciekawością przewyższał młodego psiaka.
– Czy to skalne robaki?
Ze zdumieniem zobaczył, jak jej twarz odmienia się w uśmiechu, oczy połyskują, a rysy nabierają wdzięku.
– Nie – odparła z rozbawieniem, zawiązując troczki sukni. – Nie marnuje się ich dla takich, jak ja.
– Cóż zatem robisz w mieście? – nalegał, coraz bardziej zdeterminowany, by rozwikłać tę osobliwą zagadkę.
– Tego ci nie powiem. – Znów się uśmiechnęła. – Lepiej, żebyś nie wiedział.
* * *
Marchia zbiegała książęcym traktem do miasta z takim pośpiechem, jakby sama Annyonne następowała jej na pięty. Bała się. Wściekłość Jasenki, która od dawna zdawała się wrzeć niby żur w garnku, na wieść o zniknięciu księżniczki zmieniła się w zimną, białą furię. Gniew konkubiny prędzej czy później znajdzie ujście, a wówczas biada temu, kto będzie miał nieszczęście stanąć jej na drodze. Gra szła już nie o srebro, lecz o głowę, jako że książęca faworyta słynęła z tego, że potrafiła bez skrupułów pozbywać się niewygodnych sług. I, co gorsza, dotąd uchodziło jej to na sucho.