– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno skwitował książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich niewładna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?
Zacięła wargi i hardo wysunęła brodę. Wargi jej drżały.
Książę dał znak i powroźnik podkręcił sznur. Wiedźma wrzasnęła cienko, wyrzuciła do tyłu głowę, aż walnęło. Ot, głupia, pomyślał ze złością Twardokęsek, po cóż się opierasz? Przecie zaraz im wszystko wyśpiewasz. Tyle że męczyć cię pierwej będą, kleszczami szarpać, na kole łamać. Gadajże, niedojdo, co ci do tego łba pustego Szarka nakładła.
Łysy powroźnik, widać bardziej od innych obrotny, bez rozkazu podsycił ogień w trójnogu i począł rozgrzewać chwytniki. Narzędzia były przysposobione do sprawiania wiedźm, gdyż oprawcy żelazo hartowali w soku chrzanowym wyciskanym przez chustę razem z glizdami, by przeciw złemu dobrze stwardniało.
Kobieta znów zaskowytała. Zachłysnęła się wysokim zawodzeniem – Twardokęsek aż w krzyżu poczuł ów pisk – szarpnęła się, wygięła. Coś jej chrupnęło w stawach, lecz wnet ją drugi powroźnik przytrzymał.
– Szarka – wyrzucił z siebie raptownie zbójca. – Na Tragance zwano ją Szarka, ale innych imion zda się wam u niej samej wypytać. Albo i u kapłanów Zaraźnicy – dodał pod ponaglającym spojrzeniem księcia. – Nosi ich znak, obręcz dri deonema. Więcej nie wiem. Przez góry jeno ją prowadziłem. Mnie się nie opowiadała, czego w Spichrzy szuka.
Po wyznaniu herszta w izbie zapadła krępująca cisza. Ciecierka pochylił głowę, kryjąc twarz w cieniu, a Krawęsek skwapliwie unikał wzroku swego władcy.
– Iście zadziwiające – oznajmił książę sarkastycznie. – Spichrze nawiedza kochanica Morowej Panny, tfu, chciałem powiedzieć, najwyższa kapłanka prześwietnej Fei Flisyon. W przeddzień Żarów schodzi z gór pospołu z zastępami szczuraków. Z wiedźmą i zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy u boku. Traf, że w mieście popasają też wasze świątobliwości – lekko ukłonił się Ciecierce – a powroźnicy wyłuskują wiedźmę wśród mrowia pątników prędzej, niż mój służebny chwyta pchłę. Przede mną, oczywista, wszystko się zatai. – Uderzył pięścią w ścianę. – Bo i czemuż nie? Wystarczy, że moja nałożnica o wszystkim powiadomiona. A skąd owo nagłe obeznanie pani Jasenki w spiskach świątyni? Ano, bo płodności nabyć pragnąc, drugi rok kapłanów po kryjomu odwiedza i rozkazów ich skrupulatnie słucha. Pewno, że wiem – łypnął spode łba na zwierzchnika świątyni Śniącego – pół Spichrzy o tym gada. Mogę przymykać oczy na jej słabości, skoro mam taką chęć, i nic nikomu do tego. Nie pozwolę wszelako, żeby ją w wasze knowania wciągano, bo tu moje prawo i mój sąd! – zakończył, niemal krzycząc.
Podczas tej przemowy Ciecierka przyglądał się Evorinthowi niczym nieznanemu rodzajowi zwierzęcia – z mieszaniną obrzydzenia i ciekawości. Przez lata zawiadywania klasztorem napatrzył się na bezczelność panków, ale żaden z nich, ani nawet sam książę Piorunek, nie śmiał takimi słowy odzywać się do kapłana. Wszelako Krawęsek nie wydawał się szczególnie poruszony. Znać było po nim, że nawykł do książęcych wybuchów i puszcza je mimo uszu.
– Pohamujcież się, wasza miłość! – upomniał wychowanka.
– Masz mnie za głupca, Krawęsek? – żachnął się władca, pominąwszy niedbale „wasza świątobliwość”. – Wszak tu nie o jedną wiedźmę idzie. Nie zamierzam rozjątrzyć Zaraźnicy, jeszcze mi miasto pomorem wyludni. Co wtedy będzie? Bogowie nie kwapią się wskrzeszać ścierwa, tedy mniemam, że mi Śniący ludzi nie wróci.
Krawęsek wyprostował się sztywno.
– Dość. Sami nie wiecie, co mówicie. Lepiej, abyśmy nigdy nie słyszeli głosu Nur Nemruta. Anim ja się owej niewiasty, co z Traganki przychodzi, spodziewał, anim znał jej imię. Bo gdyby mnie o niej uwiadomiono, sam bym do bram witać ją wyszedł. Jednak nie dalej niż dzisiejszego ranka gościłem namiestnika Fei Flisyon od Zarazy. Nie rzekł mi ni słowa o dri deonemie, a trudno uwierzyć, by rzecz podobną przede mną ukrywał.
Książę przymrużył oczy i wydął wargi. Miał minę złośliwego dziecka, które zaraz spłata rodzicom paskudnego psikusa.
– Cóż, przyczyn powściągliwości waszego konfratra nie zdołamy już ustalić – odparł. – Przed zmierzchem jego domostwo spłonęło ze szczętem, a sam czcigodny Krotosz zniknął w zamieszaniu. Nie, nie robić mi tu zdziwionych grymasów! – wrzasnął na Krawęska. – Ktoś podburzył pospólstwo – a nie ja, tedy świątynia! I nie o to się rozchodzi, że mnie Krotosza żal. Dobrze wiecie, że listy zastawne, przez ojca pana podpisane, miał i jakoby za gardło mnie nimi dusił. Sam bym mu chętnie węgle pod rzyć podłożył! Ale że się gdzieś zawieruszył, to jest partactwo i przeciwko sztuce zbrodnia! Jak się na czym, wasza świątobliwość, nie znacie, łap w cudzy sak nie pchajcie!
– Ja… – zająknął się posiniały Krawęsek. – Ja nie…
Oprawcy spoglądali raz na Krawęska, raz na księcia, wielce pomieszani ich kłótnią. Ogień jednak wytrwale sycili, dopóki chwytniki nie poczerwieniały od żaru. Powroźnicy bowiem dobrze rozumieli, że czy świeckie tu, czy kościelne prawo przeważy, bez kleszczy się nie obejdzie.
– Po próżnicy z wami gadka – prychnął książę. – Nierad cię ostawię, wiedźmo, ale mus to mus. Dobrze plugastwa, mistrzowie, doglądajcie – przykazał powroźnikom. – I nie tykać mi jej, zanim nie wrócę.
On dopiero zaczął pytać, zrozumiał Twardokęsek. Zląkł się imienia Zaraźnicy, ale i tak nocką znów przylezie, bez kapłanów. Poty będzie dręczył, póki z nas ducha nie wypuści. Nie uniesieni stąd szyi. Ani my, ani ci powroźnicy, co się między pańskie sprawy zaplątali.
– Poniechajcie tego, panie – zgrzytliwym głosem odezwał się Ciecierka. – Jeśli nie na własną głowę, tedy na miasto baczenie miejcie. Na gości, co na zamku, na święto…
Władca, który stał już na progu, zerknął ku niemu przez ramię.
– Owszem, mam na miasto baczenie, a dobre. – Niedbale otrzepał rękaw. – Co zaś się wiedźmy tyczy, oddaję się w opiekę Śniącego. Róbcie, co chcecie. Okadzajcie ściany, poświęćcie narzędzia, sprowadźcie tłum kapłanów, niech psalmy wokół Wiedźmiej Wieży zawodzą. Za to do świątyni grosz posyłam, wcale niemały.
ROZDZIAŁ 26
Przed dziewiątą bramą trakt się rozdzielał. Północna furtka wiodła ku cytadeli; tą drogą panowie Spichrzy chadzali do świątyni. Dziś furtkę ową otwarto na oścież i przywabiała mnóstwo ludzi, tuż bowiem pod bokiem cytadeli, w ogrodach, dobry książę Evorinth przykazał wydawać jadło pątnikom. Natomiast za potężnymi, odlanymi z litego żelaza wrotami rozciągały się świątynne podwórce.
Trójkątny placyk przed bramą doszczętnie zapchano kupieckimi kramami.
Przekupnie wrzeszczeli. Pątnicy kłębili się bezmyślnie. Złodzieje odcinali sakiewki.
Obszarpany i bez wątpienia szalony staruch piskliwie zwiastował nadchodzący dzień sądu.
Trzech książęcych drabów rozsiadło się przy rożnie z pieczonymi kapłonami. Halabardy oparli o mur, zdjęli hełmy i łapczywie żarli wyłudzone od przekupnia pieczyste, bez żenady przepijając z co nadobniejszymi niewiastami.
Dziewczyna w brązowym płaszczu wymówiła się ulicznikowi, który próbował wcisnąć jej srebrny krążek z podobizną Śniącego. Drobna i przykurczona, utykając, szła ku książęcym ogrodom.
* * *
– To ona! – Wysoki, chudy żebrak machnął kosturem tak energicznie, że doczepione do niego blaszane miseczki na jałmużnę zagrzechotały przeraźliwie.
Łysy, piętnowany na policzku drab przechylił głowę na ramię i przez chwilę przypatrywał się dziewczynie.
– A pewnyś, Czerniec? – zapytał z powątpiewaniem. – Bo mnie się ona nie widzi na księżniczkę. Mizerna jakaś…
Żebrak uderzył się w chudą pierś, aż zadudniło.
– Na własną matkę się klnę, że to ona! Wszak ja przy samej furtce do cytadeli siedzę, nieraz ją oglądałem, jak z księciem po murach czy tarasach łaziła.