Pan Krzeszcz domyślał się po trochu tego polowania. Skoro nieco oprzytomniał, wystrugał sobie laskę i brnął, nieboraczek, na przełaj przez lasy. Żywił się korzonkami i inszym puszczańskim śmieciem, a choć głodny niezmiernie, ludzkich siedzib unikał jak ognia. Z przerażenia tak się w nim zmysły wyostrzyły, że z dala dym czuł i na byle stuknięcie siekiery podskakiwał ze strachu, toteż ni razu nie wyszedł na wioskę bartników czy osadę węglarzy.
Zmierzał ku północy, pomny, co mu pod pręgierzem rzekł sługa Zird Zekruna. Starał się iść prędko, ale nogi, nienawykłe do długich marszów, straszliwie mu popuchły, a rany na obdartym do żywego mięsa grzbiecie jątrzyły się, zwabiając całe chmary much i innego żarłocznego plugastwa. Wędrował więc przeważnie nocami, jako że chłód łagodził nieco jego cierpienia i robactwo mniej dokuczało. Dnie przesypiał w co suchszych wykrotach. Wpełzał głęboko pod paprocie, okręcał się resztkami opończy, a drzemał czujnie, niby suseł, bo się lękał bobaków oraz innych leśnych potworków.
Z głodu i wyczerpania poczynał słyszeć rozmaite głosy i wydawało mu się, że przy jego boku kroczy jakaś postać wielka a złowieszcza. Wszelako szybko zżył się z owymi majakami i uwierzył, że czuwa nad nim moc boska, co nie da mu marnie sczeznąć. Ona też niechybnie musiała go przeprowadzić przez niegościnne pustkowie, pewnego wieczoru bowiem pana Krzeszcza obudziło wielkie bicie dzwonów.
Oprzytomniawszy cokolwiek, ośmielił się wychynąć z lasu i ujrzał w oddali potężne mury opactwa Cion Cerena. Ów widomy znak powrotu do cywilizacji natchnął pana Krzeszcza świeżym animuszem, zwłaszcza że pamiętał dobrze o wieloletnich sporach między zwierzchnikiem klasztoru a księciem Piorunkiem. No, jest wciąż w świecie prawo i sprawiedliwość, pomyślał, ściskając w garści podróżny kostur. Są sądy, co się za moją krzywdą ujmą, a księciu panu za bezbożność i okrucieństwo karę wymierzą. Chętnie mi opat Ciecierka ucha przychyli, wszak on tylko czeka pozoru, żeby księcia pognębić.
Pokrzepiony, ruszył ku biciu dzwonów i z każdym krokiem lżej mu się robiło na duszy.
Ale kiedy stanął pod bramą, wsparł się dumnie pod boki i kazał wołać opata, braciszek furtian zaśmiał się tylko sucho.
– Gdzie tobie, dziadu, do opata! Wedle kolei przy kuchniach czekaj, może się jeszcze dla ciebie jadło znajdzie.
Pan Krzeszcz się żachnął.
– Nie po jałmużnę, ale z wiadomością do świątobliwego Ciecierki przychodzę!
– Ot, trafił mu się posłaniec! – zakpił braciszek. – Lecz szczęścia
nie masz, biedaku, bo opat na cię nie czekał i precz z klasztoru uciekł, nie wiedzieć, kędy. I więcej się, dziadu, nie dopytuj, byś sobie jakiej biedy nie napytał.
– Jam jest pan Krzeszcz z Krzeszczowego Jaru! – rozgniewał się szlachcic, zgoła nienawykły do podobnego traktowania. – Wy tu czas mitrężycie, a po okolicy wałęsa się Smardzów syn! Ścigać go trza! Chwytać! Idź straży wołać, klecho, a pędem. Bo ja lepszych od ciebie batogami smagać kazałem…
Furtian widywał w opactwie wielu ludzi o pomieszanym rozumie, toteż ze spokojem wysłuchał przemowy. Nie miał wszelako do nich cierpliwości, przy tym niezmiernie nie lubił, gdy go nazywano klechą.
– A ja – wycedził przez zęby – każę cię w klatce zamknąć i nad bramą ludziom ku uciesze zawieszę. Powiadam, dziadu, poszedł precz!
ROZDZIAŁ 16
Jeszcze nie rozeszła się ćma, a Kuna już wygnał wolarzy z posłań.
– Trza nam się we dwa dzionki uwinąć – rzekł, podsuwając Twardokęskowi miskę soczewicy. – Popędzim stado aż do wodopoju na Trwodze, a potem dalej, póki bydło nie ustanie.
– Furgon nie nadąży – zauważył z niepokojem zbójca.
– Dogna nas u Trwogi – poganiacz wzruszył ramionami – albo jeszcze później. Jeśli się o dziewkę strachasz, a ona na zwierzu jeździć przywykła – machnął ręką na skrzydłonia – to niech ze stadem idzie. Ale widzi mi się, że jeszcze mdła, z ran nie wydobrzała. Lepiej by na wozie ostała, niżby ją bydlęta miały stratować.
Twardokęsek podrapał się po głowie. Dobrze pomniał wczorajsze ostrzeżenia Szarki i jakoś nie miał ochoty spuścić jej z oczu.
– Zbóje pono tu siedzą – mruknął wreszcie. – Jakże tak baby samopas puścić?
– Toż ty już raz pilnował – zarechotał dziobaty Morda, patrząc, jak Szarka poi z kubła skrzydłonia – a przecie nie upilnował. I nie dziwota, bo dziewka urodna.
– Ot, stuliłbyś lepiej pysk – warknął Twardokęsek – nim ci go przetrącą. Szarka! – krzyknął. – Pójdź no tu, Szarka!
Posłusznie ruszyła ku nim przez pole koniczyny w serdaczku od haftu szafranowym, przewiązana pasem zebranym na przedzie pojedynczym węzłem, z włosami splecionymi na karku w ciężki supeł – ni panna, ni mężatka. Skrzydłoń z początku skradał się za nią, jednak kilka kroków przed ogniskiem zawrócił, uciekając wielkimi susami ku wiedźmie.
– Rozumna gadzina – rzucił z uznaniem Kuna. – Nikomu tykać się nie pozwoli, jeno dziewkom.
– Od małego jest przy Szarce – wyjaśnił Twardokęsek. – Ojciec z książęcymi chadzali na południe bijać norhemnów i razu jednego znaleźli go przy matczynym ścierwie, nie większego jeszcze
niż łokieć. Szarka też wtenczas ledwo co od ziemi odrosła, ale karmiła go szmatką nurzaną w krowim mleku. I tak do siebie przywykli, że ojciec postanowili w wianie go dziewce dać. Skrzydliszcze mu jeno przycielim, aby zanadto nie zbytkował.
– Rozsądnie – pochwalił Kuna. – Zwierza w Spichrzy na jarmarku sprzedasz, a jest tam w bród chętnych na rozmaite cuda, więc i zapłatę niemałą weźmiesz. A kiedy pannę odziejesz w bławaty, nikt nie będzie pytał, jaka się jej przygoda na trakcie przytrafiła.
Zbójca łypnął niespokojnie ku Szarce, która przysłuchiwała się rozmowie. Nie był pewien, czyjej się spodoba bezceremonialny ton, jakim roztrząsano jej przyszłość. Na szczęście stała cicho, z oczami skromnie spuszczonymi. Gdyby dziewczyny lepiej nie znał, może i sam by uwierzył w jej zawstydzenie.
– Byle oboje pomyślnie dowieźć – zgodził się z westchnieniem.
– W mieście źle jej nie będzie, bo pasztetnik jest zasobny, kamieniczkę ma naprzeciw szpitala i dom z ogrodem. Wdowiec to, zatem stateczny, z trzema chłopaszkami osierocony, a ona przy dzieciach zawsze lubiła robić. O tobie, Szarka, rozprawiamy – zwrócił się do niej. – Bydlęta chyżo dziś popędzim i wóz w tyle zostanie. Jak ci się widzi, w furgonie wolisz czy z nami na zwierzęciu pojedziesz?
– Z wami – odparła szeptem, wciąż nie podnosząc głowy.
– Abyś tylko potem, panno, między woły nie lazła – ostrzegł Kuna – bo one stratują, nie patrzawszy, chłop czy białogłowa. Ja tymczasem pójdę Morwie szlak objaśnić. Powozić przywykła i zmyślna jest, dopędzi nas, kiedy staniem u Trwogi bydlęta poić. A ty zwierza prędko siodłaj, dziewczyno.
Zbójca z daleka patrzył, jak przywódca poganiaczy rozmawia z dziwką. Zrazu oboje ramionami machali i wielce krzyczeli, lecz wiatr porywał słowa i nic nie zdołał usłyszeć. W końcu jednak doszli widać do porozumienia, bo Morwa z kwaśną miną zaprzęgła do wozu. Twardokęsek spostrzegł, że umalowała się jak na weselisko. Przywdziała też paradny lawendowy kubraczek, takąż spódnicę i wciętą, sowicie przymarszczaną koszulę, ale u pasa miała zawieszony szeroki nóż i biczysko okręcone wokół ramienia. Ot, durna gamratka, powiedział sobie Twardokęsek. Sama na trakcie zostanie, tedy chce wielką panią udawać, kłuć błyskotkami w oczy, jakby nie rozumiała, że ktoś jej za garść ozdóbek kark może skręcić.
Ale dobrze, że bicz trzyma pod ręką i ostrze zacne przypięła do boku. Bo jak stado pójdzie, nikt się nie będzie oglądał, choćby ją zarzynali.
– Na nic mi się tutaj nie zdasz. – Morwa zepchnęła wiedźmę z kozła. – Właź na wóz, kapotą się okręć i lepiej śpij, niżbyś miała zawadzać. No, co się gapi? – ofuknęła zbójcę, kiedy nieopatrznie podjechał bliżej. – Nie pierwszyzna mi przez dziedziny szczuraków jechać. Byle nas zbójcy nie opadli, u Trwogi was dopędzim. A ty dziewczyny lepiej pilnuj, by nie zmarniała w drodze.