Wolarze z wolna kładli się w posłaniach, lecz Twardokęska czemuś sen nie morzył. Zatrzymali się na ostatni postój przed pasmem Gór Sowich, legowiskiem zwierzołaków, i Twardokęsek znał te strony lepiej, niż był skłonny przyznać. Kiedy patrzył na zachód, rozpoznawał odległe szczyty, Maczugę, Pal i ten, który zwali Mnichem. Za nimi rozpościerała się Przełęcz Zdechłej Krowy – pół dzionka górską ścieżką pomiędzy graniami, by dotrzeć do obozowiska, pomyślał i zaraz wzdrygnął się z niechęcią. Wiedział, że jeśli zostało choć kilku ze starej kompanii, rozdarliby go na strzępy za skradziony skarbczyk.
Dumał posępnie, nacierając łojem wysokie buty z żółtej, licowanej skóry, kiedy znienacka zaszła go Szarka i przysiadła obok na derce. Na samodziałową koszulę wyrzuciła skórzany serdak bez rękawów, z przodu sznurowany aż pod szyję, w talii ściągnięty szerokim pasem. W opactwie hojnie ich wywianowano przyodziewkiem i jadłem, nosiły się więc z wiedźmą wcale zasobnie i na pierwszy rzut oka nikt by ich nie wziął za byle powsinogi. Twardokęsek też bardzo sobie chwalił poczciwość mnichów, bo mu na pożegnanie podarowali sielną kobyłkę, przyciężkawą nieco, lecz spokojną i nawykłą do górskich ścieżek.
Dotychczas wędrowało im się zadziwiająco spokojnie. Twardokęsek przykazał wolarzom zwać się Derkaczem i ani im we łbie świtało, kogo do kompanii przyjęli. Co zaś się tyczy niewiast, mnisi musieli delikatnie napomknąć Kunie o napadzie i zbójeckiej swawoli, jakiej padły ofiarą. Jednakże trzeba przyznać, że poganiacze nie próbowali dziewek przymuszać do żadnych figli – zapewne po trochu obawiali się zbójcy, bo był on potężnym chłopiskiem, a może Kuna im zakazał zbereźności, gdyż te łatwo stałyby się przyczyną swarów. Najwyżej czasami któryś klepnął Szarkę czy wiedźmę w tyłek, ale też obyczaje mieli proste i trudno się było o to gniewać.
Dzionki mijały jeden po drugim i jeśli mógł na coś Twardokęsek narzekać, to tylko na ciężką pracę przy bydle, od której wieczorem sztywniały wszystkie mięśnie i łamało go w krzyżu. Ale jadziołek nie kręcił się obok furgonu, wiedźma nie wiedźmiła, a obręcz dri deonema i dwa zakrzywione miecze spoczywały gdzieś głęboko ukryte między babskimi pakunkami. Szarka zaś wielce składnie udawała młodziutką, niedoświadczoną włościankę; kiedy jakiś wolarz rzekł przy niej coś sprośnego, płoniła się i uciekała, choć ślepia jej przy tym bardzo nieprzyjemnie łyskały.
– Lękam się, Twardokęsek – odezwała się stłumionym głosem dziewczyna. – Im głębiej w te góry, tym bardziej jadziołek staje się niespokojny.
Ot, dziwowisko, pomyślał zbójca. Pewnie gadzina czuje, ile tu krwi popłynęło, kiedy jeszcze szczuracy luzem tutaj chodzili i naród mordowali.
– Należało się w opactwie przyczaić, drogę dobrze obmyślić, może jaki zacny kupiecki konwój wyszukać, żeby naszego bezpieczeństwa strażnicy strzegli – mruknął niechętnie – a nie do Spichrzy na przełaj smyrgać. Gadałem przecie, że tu okolica dzika, zbójcy, zwierz leśny i szczuracy na koniec podróżnych prześladują. Zrządzenie losu czyste, kto tu cało przejedzie, a czyje kości wilki ogryzą.
Dziewczyna gniewliwie targała kosmyk włosów.
– Tyle ci, Twardokęsek, rzeknę – powiedziała – że mus nam był w drogę ruszać, a tego ni twoje, ni moje dąsy nie zmienią. Co się zaś tyczy jadziołka, pamiętasz niezawodnie, jak się w łeb wwiercić potrafi. – Posłała mu krótkie, złośliwe spojrzenie. – A teraz z nagła zaczął mnie dręczyć, jak zeszłej wiosny w Łysogórach, kiedy tak długo nalegał, póki nie popłynęłam na Tragankę. Bądź zatem ostrożny i oczy miej wokół głowy. Może i trafnie niebezpieczeństwo przeczuwa, ale go pokazać nie umie, bo licha z niego przepowiednia i zwichrowana.
– Jako i wróżba wszelaka – przytaknął posępnie zbójca. – Toż na wiedźmę naszą patrzajcie… – urwał, bo Szarka istotnie spojrzała.
W głębi namiotu, w gieźle prawie popod szyję zadartym, wiedźma pochrapywała melodyjnie. Tuż obok drzemał ryży kociak, wyciągnięty na grzbiecie, z łapami rozwalonymi na wszystkie strony, i zębami przez sen szczękał. Niewiastka miała twarz zaróżowioną od snu i gorąca, a może i od zbójeckich karesów, bo przydyrdał do niej ukradkiem z wieczora. Widok był tak nieobyczajny, że zbójca na chwilę języka w gębie zapomniał. Wprawdzie wprzódy zrobił, co swoje, po czym poprawił portki i poszedł, nie oglądając się na wiedźmę, lecz ani w głowie mu postało, że niewiastka po prostu zaśnie, gdzie figlowała, i nawet koszuliny nie obciągnie.
– No, coś się tak, Twardokęsek, spłonił? – Szarka uśmiechnęła się półgębkiem. – Oczy mam, więc widzę, że się nocami do niej zakradasz, a karcić cię nie będę, bom ci ni matka, ni gamratka. Cóż więc mi rzec chciałeś? Że głupia wiedźma jest? Ze się jej od tego wiedźmienia rozum pomieszał? Że ją na koniec w ogień wrzucą albo popod płotem kamieniami utłuką?
Zbójca istotnie chciał coś podobnego powiedzieć, a i doradzić, żeby się jak najszybciej pozbyli przeklętnicy z kompanii, bo niezawodnie na nich nieszczęście sprowadzi. Zmilczał jednak, bo jakoś mu było niesporo, kiedy tak golizną w oczy kłuła.
– Widzisz, Twardokęsek – podjęła Szarka po chwili – chociaż głupia i słaba, wiedźma ma moc. Prawdziwą i niszczącą jak pożar, a my niebawem możemy potrzebować mocy. Dlatego strzeż jej jak źrenicy oka, bo jadziołek rzadko się myli. Coś nam się rychło przydarzy.
Kiedy odeszła, siedział jeszcze długo w mroku. Buty wypolerował, aż zaczęły błyszczeć. Patrzył, jak jasnowłosa śpi z twarzą ukrytą w dłoni, mrucząc do siebie z cicha. Co rano poili ją z Szarką odwarem z maku, bielunki i szaleju, który im poczciwy mnichaptekarz podarował, aby wiedźmi szał przytłumić i w zarodku zdusić. Chodziła po nim otępiała i senna, lecz Twardokęsek bał się, że gdy nadejdzie czas, żadne zioła nie zdołają powstrzymać przekleństwa. Jakbyśmy wściekłego psa do kompanii przyjęli, pomyślał ze złością. Niby łasi się i obejścia strzeże, ale prędzej czy później ukąsi, jeno człek dnia ni godziny nie zna.
Wiedźma zaskomlała płaczliwie przez sen, aż spłoszony kociak poderwał się i uciekł w ciemność. Kiedy się poruszyła, jej włosy opadły do tyłu, odsłaniając jasną, delikatną szyję. Jak u kurzęcia, przeszło zbójcy przez głowę, dość byłoby ścisnąć… Ale gdy sięgnął do niej, niepewny jeszcze, co ma uczynić, tak mu się dziwnie otarła rozgrzanym policzkiem o palce, że wnet mu się ręka omsknęła na krągłości piersi. Pochylił się nad nią i poczuł na skórze miękkie, przychylne wargi. Co z tobą począć, niedojdo? – westchnął, kiedy przywarła do jego boku. Wszystkich nas przez ciebie napalę naniżą.
A potem, sam nie wiedząc, dlaczego, zaczął jej szeptać o miejscu, do którego zmierzają, gdzie nie ma powroźników i stosów. Dopiero kiedy był w niej i kołysał ją powolnym, łagodnym rytmem, pojął, że takiego miejsca nie ma w Krainach Wewnętrznego Morza.
* * *
Sowa przeleciała nisko nad gościńcem, prawie zawadziwszy skrzydłem o czuprynę pana Krzeszcza. Od nagłego przestrachu potknął się o wystający korzeń. Wciąż nie odszedł daleko od włości Piorunka, bo zesłabł bardzo po tym, jak go oćwiczono u pręgierza. Dowlókł się nad strumień i kilka dni niemal bez życia przeleżał w wysokich trawach, tyle tylko przytomności mając, by się z rzadka wody napić. Ale niedomaganie poniekąd obróciło się na jego korzyść, śmierć Działońca bowiem ogromnie rozjuszyła okoliczne chłopstwo. Oczywiście nikt nie śmiał czynić wstrętów samemu księciu Piorunkowi i jeśli wygadywano na niego, to bardzo cicho i ostrożnie, zwłaszcza że rozniosła się wieść, jakoby wcale nie pragnął umorzyć starego znachora. Za to lud się burzył wielce przeciwko pomorckiemu kapłanowi, który podbechtał pana do tej niegodziwej zbrodni. Żałowano nawet, że go książę wypędził, tym samym odebrawszy miejscowemu ludkowi szansę na wymierzenie własnej sprawiedliwości. Nim jednak minęły dwie niedziele, zwalono wszystkie świeżo pobudowane kapliczki Zird Zekruna, jego wizerunki wrzucono w ogień, a z ukrycia powyłazili braciszkowie Cion Cerena i jakby nigdy nic jęli przywracać stare porządki. Piorunek im nie przeszkadzał, widać na jakiś czas dość miał religijnych nowinek. Wobec takiego obrotu spraw cała nienawiść zwróciła się przeciwko panu Krzeszczowi, którego uznano za głównego podżegacza i sprawcę nieszczęścia. I gdy tylko rozniosła się nowina o jego ucieczce, kmiecie poczęli go bardzo pilnie szukać.