Wyciągnęła ręce, czekając, aż jakiś pojętniejszy pachołek pomoże jej zsunąć się z siodła, ale ci tylko gapili się na nią w tępym zadziwieniu. Po chwili otyła mieszczka ocknęła się z zaskoczenia i przypadła do dwóch drabantów stojących u boku bramy z wielkimi halabardami, szarpiąc ich za kubraki.
– Co jeden z drugim oczy wybałusza, ladaco? – syknęła, ale tak, że było ją słychać przez pól placyku. – Migiem jasnej pani usłużcie!
I kiedy książę Evorinth powrócił, szczęśliwy, że wreszcie udało się spędzić z traktu hałastrę, uczynni pokazali mu Zarzyczkę, która siedziała w przestronnym, cienistym pawilonie, w najlepsze rozmawiając z mieszczankami i popijając rozcieńczone wino. Co więcej, wciąż miała na ramionach purpurowy płaszcz, a korona na jej czole wydawała się świecić jaśniej niż przedtem. Stał tak, obserwując z oddali pełne wdzięku pochylenie szyi, z jakim przyjmowała pochwały, i łaskawy gest dłoni, kiedy gładziła włosy pacholąt, dumne matki bowiem przyprowadzały swe pociechy, by móc się później chwalić, że spłynęła na nie łaska niezwykłej księżniczki z dalekich krajów. I myślał, że być może ta dziwna, cicha dziewczyna nie okaże się zupełnie bezbronna w wielkiej grze, która się właśnie rozpoczęła. Jak również i to, że jego poddani potrafiliby ją pokochać.
* * *
– Pani? – Niewolnica nie odważyła się wejść na balkon, klęczała tylko na progu z nisko pochyloną głową.
Jasenka drgnęła, niemile zaskoczona, że ktoś wbrew rozkazom ośmiela się ją niepokoić.
– Czyż nie poleciłam…? – zaczęła ostro, ale w tejże chwili dostrzegła zarys jeszcze jednej postaci, majaczącej za niewolnicą.
Stał w cieniu, nie rozpoznawała więc rysów, ale niewątpliwie był mężczyzną, wysokim, choć szczupłym. Z postawy nie przypominał jej nikogo. Zresztą nie sądziła, by któryś z dworzan, choćby najbardziej pewnych książęcej łaski, śmiał ją nagabywać nieodzianą i w prywatnych apartamentach.
– Wybaczcie. – Przybysz uczynił krok wprzód, grubiańsko odsuwając nogą niewolnicę. – Byłem przekonany, że zechcecie ze mną mówić.
Postąpił jeszcze trochę ku światłu i ze zdumieniem ujrzała na jego czole zarys znamienia skalnych robaków. W pierwszym impulsie chciała się cofnąć, bo choć w Spichrzy rezydował poseł zakonu Zird Zekruna i spotykała go czasami podczas dworskich uroczystości, przecież nigdy nie wyzbyła się strachu i obrzydzenia, jakie budził w niej widok obłych, wijących się pod skórą kształtów. Powstrzymała się jednak. Nie mogła w równie głupi sposób dawać mu nad sobą przewagi.
– Czym mogę służyć, wasza dostojność – spytała, starannie modulując każde słowo i skłaniając się przed nim lekko – skoro tak niecierpliwie pragnęliście mnie spotkać, że wtargnęliście do mojej sypialni?
Nie znała tego człowieka. Na ramiona narzucił grubą podróżną opończę, toteż nawet z kształtu i zdobień świątynnej szaty nie rozpoznawała jego rangi. Jeśli wyczul jej przyganę, nie wywarła na nim żadnego wrażenia. Zdecydowanym krokiem wszedł na balkon, odprawiwszy wprzódy służkę.
Jasenka uniosła brwi na ową jawną bezczelność. Właściwie powinna wezwać strażników i kazać im przepędzić zuchwałego intruza. Była jednak ciekawa. W jej życiu nie brakowało rozrywek, lecz rzadko dostarczali ich kapłani.
– Czujcie się jak u siebie – zakpiła. – Jeśli zechcecie się ochłodzić napojem, sama wam usłużę.
Sługa Zird Zekruna obrócił na nią spojrzenie zimnych, brązowych oczu i zdjął opończę, ukazując wyszywaną srebrem szatę i ciężko kuty łańcuch.
– Jestem Kierch, zwierzchnik kapłańskiego kolegium Uścieży i opiekun Zarzyczki – oznajmił bez żadnych wstępów. – Właśnie przybyłem do Spichrzy.
Jej źrenice rozszerzyły się z szoku i mimowolnie umknęła wzrokiem w dół, ku pochodowi, który znów ruszył przez ukwiecone miasto. Książę Evorinth i ona spodziewali się przybycia tego człowieka, odgrywał on poczesne miejsce w ich planach, nie przypuszczała jednak, że spotka go tak wcześnie i nieprzygotowana. Owszem, zamierzała go poznać, może nawet nieco oczarować, bo wciąż przynosiło jej to wiele przyjemności. Ale jeszcze nie teraz. Dzisiaj kapłan powinien stać u boku księżniczki.
– Cóż mogę dla was uczynić? – Starannie skryła zmieszanie. – Jestem tylko pokorną sługą mego pana.
– To ja mogę uczynić coś dla was, moja piękna pani Jasenko. – Uśmiechnął się wąskimi wargami i miała dziwne wrażenie, że jej imię zabrzmiało w jego ustach jak obelga. – Słusznie robicie, spoglądając w dół, bo tam, na ulicach Spichrzy dobiega właśnie kresu wasze panowanie.
* * *
Kartoflanka była przypalona i zalatywała stęchlizną, co, jak zauważył Twardokęsek, zdarzało się za każdym razem, gdy Szarka brała się pospołu z wiedźmą do warzenia strawy. Wolarze posępnie siorbali zupę, rozumiejąc, że skoro Morwa poszła tego wieczoru do karczmy, przyjdzie im poprzestać na cienkiej polewce. Twardokęsek zamieszał łyżką w kociołku, wszakże nie wyłowił nic prócz żałosnej, rozgotowanej zieleniny i paru ziaren fasoli. Popatrzył na nie, potrząsnął głową i nic nie powiedział. Zresztą co miał rzec?
Odkąd wyruszyli z klasztoru Cion Cerena, susza nie ustawała. Potoki powysychały, tylko gdzieniegdzie na dnie sączyła się wąska strużka. Zboże żółkło na polach, spękana ziemia prawie w glos skwirczała deszczu, a woły czyniły na spieczonym gościńcu taką kurzawę, że ledwo człek dychał. Szczęściem kompania Kuny znała szlak i poganiacze nawet podczas owej upalnej wiosny potrafili znaleźć wodę. Obozowali jednak przeważnie pod gołym niebem, gdyż żaden oberżysta nie wpuściłby za próg wolarzy, ludzi gwałtownych, słynących z grubiaństwa i zamiłowania do bitki, a przy tym golców i rozpustników. Kuna zapewniał Twardokęska, że to się zmieni, kiedy już każdy z nich zawiesi przy pasie wypchaną sakiewkę. Ale na razie siedzieli na klepisku, a okna oberży po drugiej stronie zagonu koniczyny połyskiwały przytulnym, ciepłym światłem.
Wędrowali od trzech tygodni, pędząc stado coraz wyżej przez Góry Żmijowe, bez pośpiechu, aby woły nie wychudły i nie zmarniały przed czasem. Kuna co roku prowadził bydło na letnie targi w Spichrzy, tym razem jednak prześladował go pech. Na równinach Turznii, za południowym zboczem Gór Żmijowych, zaraza przetrzebiła stada i z trudem zdołał się wynająć do bydląt. Potem zbójcy ubili czterech ludzi z jego kompanii. Gdy w końcu, poharatani i wyczerpani, dowlekli się pod klasztor Cion Cerena, zostało ich tylko ośmiu, liczba zaś owa, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja wędrowcom. Nawet wraz z Twardokęskiem, Szarką i wiedźmą było ich wciąż jedenaścioro, i Kuna nie mógł wybrzydzać, kiedy pojawiła się Morwa. W miłej bogom dwunastoosobowej gromadce ruszyli wreszcie w drogę.
Morwa śmiała się w uchylonych drzwiach oberży schrypniętym, niskim śmiechem kobiety, która umiała wypić równie dużo, jak Twardokęsek, i po pijanemu, siedząc okrakiem na dyszlu, wyśpiewywała najbardziej sprośne piosenki, jakie słyszał – co świadczyło o znacznym obyciu, jako że zbójca słyszał niejedno. Zdzira, pomyślał z zawiścią, bo z gospody dochodziła nie tylko fala wrzasków, ale i zapach wędzonki, od którego hersztowi donośnie zaburczało w brzuchu. Jakby porażona jego niechęcią, kobieta zachwiała się. Odepchnęła wczepionego w nią powroźnika i sztywnym krokiem podążyła ku krytemu płótnem furgonowi, ochrzczonemu przez wołarzy babińcem. W połowie zagonu koniczyny przewróciła się i zwymiotowała.
Poganiacze zaśmiali się zgodnie, bez złości.
Dwunastka nie dwunastka, pomyślał Twardokęsek, z niepokojem przyglądając się jej towarzyszowi, jeszcze na nas baba nieszczęście sprowadzi. Zważywszy na to, że zarówno powroźnik, jak i wszyscy jego konfratrzy, żyli z tropienia złoczyńców i odszczepieńców, a na wozie spała wiedźma, zbójca miał się czym trwożyć.
Co prawda, rzekł sobie, jeśli nawet Morwa zdążyła się domyślić, z kim ją zetknął los – a dałby sobie rękę uciąć, że tak było – to na razie nie czyniła żadnych wstrętów wiedźmie i Szarce. Jęzor miała wprawdzie popędliwy, ale ujadała przeważnie na poganiaczy. W niewieścim furgonie natomiast panowały spokój i harmonia, o czym wkrótce przekonał się wolarz, którzy nieopatrznie klepnął po zadku zbierającą chrust wiedźmę. Baby się rzuciły nań zgodnie i otlukły mu grzbiet gałęziami.