* * *
Zdziwiło go, że wciąż tu stoi, jakby wrosła w ziemię. Miała znużoną, bladą twarz, z wielkimi, zielonymi oczyma. Zbyt wielkimi. Jeszcze jedna odurzona przyprawnym napojem dziwka, pomyślał. Wiele ich widział w porcie, niewolnic kupionych od frejbiterów na targach pod Hałuńską Górą. Otumanione, wiotkie dziewki o źrenicach wielkich od belladonny i szaleju nie potrafiły przypomnieć sobie nawet własnego imienia po tym, jak Zird Zekrun od Skały dotknął ich karzącą ręką o sześciu palcach i odebrał wszystko, czym były.
Przyszło mu na myśl inne dziecko. Równie bezradne, daleko na północy. Brązowooka dziewczynka, która płakała w cytadeli o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy. Odległe, chłodne wichry. Jedna z tych rzeczy, których nie chciał pamiętać.
Nie umiał powiedzieć, jak długo wędrował z Przemęką i Kostropatką przez ten ogród, który z każdym krokiem wydawał mu się coraz mniej rzeczywisty. Pił jałowcówkę, nalewaną z ogromnych stągwi przez kapłanów w białych szatach. Odpowiadał na uśmiechy niewiast we wzorzystych sukniach i z odsłoniętymi włosami, bo wiele z nich ścigało wzrokiem jasnowłosego cudzoziemca. Wymykał się dłoniom, które usiłowały go pociągnąć w mrok. Kątem oka obserwował podpitych mieszczan, złodziejaszków i zabijaków, którzy ściągnęli tu z portu w poszukiwaniu okazji do bitki. Ale jego myśli uparcie uciekały na północ i nie potrafił ich zatrzymać.
Podmuch wiatru targnął migdałowcami. Białe płatki zawirowały w powietrzu, przesłaniając nieznajomą, a kiedy rozproszyły się nieco, znienacka zobaczył w jej twarzy zgoła inne oblicze – tak jasne, jakby uczyniono je z lodu skuwającego cudowne źródło Ilv i zupełnie nieludzkie. Wzdrygnął się, bardziej z zaskoczenia niż lęku, lecz wrażenie trwało, póki kwietny pył nie opadł wreszcie na ziemię u jej stóp. Wówczas znikło, pozostawiając po sobie gorzki posmak wspomnienia.
Dziwki i jałowcówka, pomyślał, przyciągając dziewczynę bliżej, tyle dobrego na tych przeklętych wyspach. Trunku miał na dzisiaj dosyć. Zerwał z szyi gładko spleciony srebrny łańcuszek. Zielony kamyk błysnął z wyrzutem, kiedy wciskał go ladacznicy w garść. Jej palce były lekkie, najlżejsze, a powieki mocno zaciśnięte, i czuł, że wspólne pożądanie zaniesie ich w całkiem inne, odległe miejsca. Jednak pośrodku gorącej, południowej nocy nie miało to żadnego znaczenia.
Jadziołek z cienkim wrzaskiem zanurkował z ciemności ponad drzewami prosto ku jego oczom.
Odskoczył, o włos unikając ostrego dzioba. Odepchnięta Szarka zatoczyła się gwałtownie, niemal upadła na trawę.
Oprzytomniał w jednej chwili.
– Ty dziwko! – powiedział bez złości, zadziwiony nieco własną lekkomyślnością, bo przecież widział już kilku nieboraków, zaszlachtowanych w krzakach za przyczyną niepohamowanej żądzy. – Ty podstępna dziwko!
Z góry znów dobiegł wściekły gwizd. Uniósł głowę i ze sztyletem w dłoni wypatrywał kolejnego uderzenia. Lecz gdy złe znów pojawiło się w kręgu światła, dziewczyna wydała gniewny, nakazujący trel. Jadziołek zawahał się. Krople jadu lśniły oleiście, gdy zakreślił łuk wokół fontanny i zniknął.
– Nie poznajesz mnie? Naprawdę nie poznajesz? – spytała ze zdumieniem. – Jak mogłeś zapomnieć?
– Pamiętałbym. – Uśmiechnął się krzywo.
Postąpił kilka kroków w tył, wciąż wyglądając ptaszyska, i zahaczył butem o porzuconą w trawie obręcz dri deonema. Resztki jałowcówki wywietrzały mu z głowy. Kiedy pierwszy raz przybył na Tragankę, jeszcze jako przerażony wyrostek, któremu w oczach wciąż stały płonące dachy Czerwienieckich Grodów, Przemęka zabrał go w świąteczny dzień na plac przed świątynią i pokazał mu pieczystego osiłka. Koźlarz dobrze zapamiętał wąską opaskę na głowie wybrańca bogini, który zabijał dla niej za dnia, a w nocy pokładał się z nią gdzieś w trzewiach Białogóry. Nie wygasła też odraza, jaką poczuł wtedy dla rzezimieszka, co po trupie poprzednika wspiął się do łoża bogini. Ale po nim wnet nastał kolejny dri deonem. I następny. I jeszcze jeden. Fea Flisyon była nienasycona.
Jednakże jej oblubieńcami zawsze zostawali mężczyźni. Aż do dzisiejszego dnia.
– Chyba jednak powinienem pamiętać – przyznał. – Dzisiejsza walka? Nie, nie ruszaj się – ostrzegł. – Stój tam, gdzie jesteś. – Powoli cofał się ku ścieżce, skąd dobiegały rozbawione krzyki, gdy nagle tknęła go inna myśl. – Cóż, jeśli Zird Zekrun dogadał się z Zaraźnicą, spotkamy się jeszcze. To nie miejsce i czas.
– Mylisz się.
– Nie w tym. – Potrząsnął głową. – Nie w sprawach Zird Zekruna. Tak samo jak nie sposób pomylić z czymkolwiek znak, który nosisz na czole, i stworzenie, które cię prowadzi.
– Nie słyszałam o Zird Zekrunie – zaprotestowała.
– O nim każdy słyszał. Nie, nic nie mów. Daj mi odejść. Nic więcej.
Patrzyła, jak się oddala, bez pośpiechu, czujnie, i nie próbowała go zatrzymać. Choć wciąż miał na twarzy nieznaczny, rozbawiony grymas, znała go wystarczająco dobrze – a przynajmniej wierzyła, że tak jest – by nie próbować.
Skoro zniknął pomiędzy drzewami, z rozmachem uderzyła pięścią w jadeitową krawędź sadzawki.
– Plugastwo – słowa nie były potrzebne, ale przywykła przywoływać je głosem – wytłumacz mi. Zrób to naprawdę szybko.
Z góry, spoza wierzchołków świerków i migdałowców napłynęła fala złości i przestrachu. Jadziołek pozwalał się unosić prądowi ciepłego powietrza ku portowej dzielnicy i w głębi jego małego, plugawego umysłu Szarka nie znalazła żadnej odpowiedzi.
ROZDZIAŁ 4
Trudno ukrywać, Seradela spił się niby wieprz. Brnął przez krzaki na oślep, we łbie mu się mąciło, a kontur ścieżki rozmywał się nieustannie. Nie powinien chlać na pusty żołądek, ale nie wiodło mu się ostatnimi czasy, wcale nie. Kiedy więc dorwał się do stągwi z jałowcówką, nie umiał pohamować łapczywości. Żłopał, aż w gardle bulgotało, a kapłani, choć przywykli do barbarzyńskich obyczajów żaków, jęli go łajać i za przyodziewek odciągać od naczynia. Odegnał ich grubym słowem i kułakiem, pewien swego prawa do poczęstunku, bo przecież należał mu się w tę szczególną noc. Właśnie dlatego Seradela tak cenił Feę Flisyon – znała rodzaj ludzki i od każdego wymagała wedle jego natury. Od niego na ten przykład, by żarł i pił, póki mu się kałdun nie rozpęknie na dwoje.
Jako bezwąsy wyrostek opuścił rodzinną włość w Wilczych Jarach, odprowadzany donośnym pomstowaniem ojca, któremu nie widział się syn kostera i pijanica. Zrazu szukał zarobku w knajpach albo na jarmarkach, zacnie bowiem grał w kości i nieźle władał kartami. Układał pocieszne kuplety ku czci jakiejś płowowłosej wojewodzianki czy hożej starościny, w kupie innych podchmielonych waszmościów stawał w burdach przeciwko kniaziowskim pachołkom, a raz przebrał kozę w paradne kapłańskie szaty i wpuścił podczas sumy do kościoła Zird Zekruna. Słowem, bawił się na całego.
Jednakże po tym ostatnim wyczynie drabi srodze zawzięli się na Seradelę. Dybali na niego, następowali na pięty, aż Wilcze Jary stały mu się przyciasne. Chcąc nie chcąc, ruszył na południe. Imał się różnych zajęć, czasami przymierał głodem, aż wreszcie mało co pozostało w nim z owego zepsutego szlacheckiego pacholęcia, które wierzyło, że bezczelnością i śmiechem zawojuje cały świat. Kiedy dotarł na południowy skraj Gór Żmijowych, usłyszał na jarmarku o wielkiej akademii naTragance. Zafrapowany, jął się rozpytywać wśród przygodnych towarzyszy o to obce mu miasto, gdzie żacy podlegają jedynie samej bogini, wolni od wszelkich podatków, kar i obowiązków.
Im bliżej zawędrował Kanału Sandalyi, tym częściej spotykał szkolarzy, gdyż ci w letnich wyprawach zapuszczali się głęboko na ląd. Z początku patrzyli na niego nieufnie, jako że nie nawykli dopuszczać obcych do komitywy. Ale z czasem Seradela zdobył w nich godnych kompanów, skłonnych tak do figlików, jak i do zwyczajnego łupiestwa, choć zdrowo przewyższał ich wiekiem. Szczęściem był chudy i wysoki jak tyczka, a rzadka, jasna broda nie dodawała mu dostojeństwa. Szybko się nauczył obejściem i mową naśladować kamratów. Kiedy jęły dmuchać jesienne wichry, razem z innymi popłynął na wyspę.