Powlókł się dalej, powoli, by zanadto nie szurać nogami, gdyż tak osłabł, że nie mógł już lekko stąpać. Na szczęście za kolejnym zakrętem głosy stały się wyraźniejsze. Jeden górował nad resztą – twardy, nawykły do rozkazywania. Mroczek przystanął, aby uspokoić oddech, a potem z cicha, bez pośpiechu, przesunął się kilka kroków naprzód, ku blademu światłu, bijącemu z głębi korytarza. Cudze tajemnice zawsze przyciągały go z przemożną siłą.
– …ją dostać… jeszcze tej nocy… – pochwycił w końcu.
Odpowiedź mu umknęła, lecz te słowa – i ton, jakim zostały wypowiedziane – wystarczyły, by nabrał pewności, że nie ocknął się pośród poczciwych mnichów, którzy z dobroci serca kurują nieszczęsnych wędrowców. Zawahał się, bodajże pierwszy raz odkąd wróciła mu przytomność. Mimo to nie potrafił się oprzeć. Niepomny na ból i niebezpieczeństwo, znów uczynił kilka ostrożnych kroków.
– …pan sowicie was wynagrodzi… będą wasze… – usłyszał.
Przesunął się jeszcze dalej. Bez wątpienia jakiś dostojnik zbójów najmuje, zgadywał w myślach. Miejsce ani chybi odludne, tedy do spiskowania sposobne.
– …byle żywą… o innych nie dbam… – ułowił, po czym nie zważając na coraz dotkliwszy ból, wcisnął się pod omszały nawis korzeni i pod ich osłoną wyjrzał zza zakrętu.
Aż go zatchnęło z przerażenia. Przed nim bowiem, w przestronnej sali, oświetlonej dwiema smolnymi pochodniami, rozpościerał się widok niezwykły i straszny. Oto pośrodku pomieszczenia, w najjaśniejszym kręgu światła, stał człowiek wysoki i chudy, ubrany w brunatną szatę sługi Zird Zekruna, na jego czole zaś pulsowało znamię skalnych robaków. Jak większość mieszkańców Gór Żmijowych, Mroczek czuł względem Pomorców odrazę i strach, szczególnie gdy tak otwarcie obnosili się ze znakami swego boga. Jeszcze bardziej wszelako przeraził go tłum niskich, ciemnych postaci, które kłębiły się wokół kapłana. Załzawionymi ze zgrozy oczami rozpoznawał w nich kształty, których dotąd domyślał się tylko w cieniach, przemykających po zmierzchu pomiędzy skałkami przy Trwodze.
Niscy, pokryci krótką ciemną sierścią zwierzołacy otaczali wysokiego męża ciasnym pierścieniem. Najbliżsi przybrali ludzką formę, może dla uszanowania, a może aby lepiej rozumieć jego słowa. Wielu jednak pozostało w swej zwykłej postaci. Poruszali się szybkimi, nerwowymi ruchami, na czterech łapach. Czasami stawali słupka i unosili głowy, a ich nozdrza i wąsy drgały wówczas żywo, jak gdyby łowili w powietrzu obce wonie. Niekiedy któryś znienacka wskakiwał na grzbiety innych i przebiegał po nich parę kroków, a współplemieńcy fukali gniewnie i usiłowali go sięgnąć zębami. Nie sprawiało to jednak wrażenia beztroskich igraszek, jakim nieraz oddawały się wiejskie szczury na klepisku stodoły. Mroczek nie widział wprawdzie żadnej broni, lecz wyostrzone trwogą zmysły przestrzegały go, że w swoim nieprostym przecież życiu natknął się na kogoś najniebezpieczniejszego. Odeszła go ciekawość, czyją zgubę szykował ten pomorcki kapłan w siedzibie zwierzołaków, chciał jedynie wymknąć się jak najprędzej, póki go jeszcze nie dostrzeżono, i uniknąć drobnych, ostrych zębów, które połyskiwały w świetle pochodni jak stalowe brzytwy.
Cofał się powoli. Chrobotanie ziarenek piasku od podeszwami butów brzmiało w jego uszach jak trzask pni pod siekierą drwala. Nie śmiał się odwrócić, zupełnie jakby jego wzrok mógł zakląć szczuraków i powstrzymać ich przed pogonią. Marne kilka kroków dłużyło mu się jak paradny trakt w Spichrzy. Ze spotniałego czoła kapały ciężkie krople. Wreszcie zdołał się jakoś przesunąć poza krzywiznę zakrętu i upiorny widok zniknął mu sprzed oczu. Mimowolnie odetchnął z ulgą.
Wtedy właśnie ktoś bodnął go kościstym palcem w krzyż.
ROZDZIAŁ 17
W tym samym czasie daleko od Gór Sowich, w opactwie Cion Cerena, stary mnich ocknął się w wilgotnym od potu posłaniu. Coś potężnego skradało się w dusznym majaku, coś złego świeciło w ćmie żółtymi ślepiami, coraz bliżej, coraz mocniej. Ręce mu się trzęsły, kiedy zmacał dzbanek i wychylił resztki wody, ale wyschnięte gardło wciąż go piekło. Zwlókł się z łóżka. Noc nastała jasna, wygwieżdżona – na dobry urodzaj, na dostatek, pomyślał. Wzuł stare, zadeptane trzewiki i powoli poczłapał do kaplicy.
Opactwo było ciche i ciemne, tylko w sieni coś zaszurało koło progu: to pan Krzeszcz skulił się we wnęce pod ławeczką. Chociaż bardzo pilnowano, by nikt obcy nie został na noc w mnisim dormitorium, szlachcic przytaił się tak starannie, że nie odnalazł go żaden ze strażników. Zaprzestał już poszukiwań Ciecierki. Jednonoga babina wyjaśniła mu, że sam Cion Ceren przepędził dawnego opata precz. Jej posępna, pełna grozy opowieść o karzącej mocy boga, o ogniu i gradobiciu, które zwiastowały jego nadejście, i o hordach potępionych dusz, co wypełzły z mogił tamtej nocy, napełniła pana Krzeszcza szczerym obrzydzeniem. Odegnał starowinę i bynajmniej nie dowierzał jej rewelacjom. Był zły i rozgoryczony. Najwyraźniej Ciecierkę nosiło gdzieś po świecie, podczas gdy sprawy w opactwie szły zupełnie na opak, a podłość księcia Piorunka nikogo nie obchodziła.
Nie godzi się tak postępować, powtarzał sobie w myślach, człapiąc za starym mnichem. Oto książę Piorunek dozwolił Koźlarzowi umknąć ze swoich ziem i nie dość, że nikt nie zamierza ścigać bluźniercy, to jeszcze i mnisi nie chcą obłożyć wiarołomnego panka klątwą. Ale uczciwego człowieka, co zdrowia własnego nie szczędził, aby im wieść o świętokradczym występku przynieść, z żebrakami na progu trzymają. Cóż więc po opactwie, skoro się w nim ani sprawiedliwości, ani boskiego prawa nie przestrzega?
A w pobielałym od miesięcznego światła sadzie braciszek przypomniał sobie sen, który tak go przeraził. Bosa, w samej koszuli, rudowłosa dziewczyna biegła w nocy przez las, za nią szedł ogień, czarne konie pędziły pomiędzy sinymi pniami drzew, niosło się odległe granie rogów i dygotały na wietrze pochodnie. Sny z rzadka go nawiedzały – zwykle zanadto był znużony, by śnić – i nigdy wcześniej Cion Ceren nie zesłał mu wieszczego widzenia. Teraz jednak starzec przeczuwał, że w marze kryła się przestroga, wspomnienie zaś twarzy dziewczyny, pobladłej i skurczonej, rozrywało mu pierś, aż wreszcie zapłakał, przyciskając policzek do szorstkiej kory. Posłałem to dziecko na śmierć, pomyślał. Na zatracenie.
Po wilgotnej trawie przyleciał do niego Ukropek, głupi stajenny pachołek niemowa, i mocno opasał go ramionami. Staruszek pohamował płacz, aby nie przestraszyć nieszczęśnika. Przysiadł pod wiśniami, otulił Ukropka opończą. A ponieważ ciężko mu było na sercu, powolutku, zbolałym szeptem, opowiedział mu wszystko o Szarce, a także o tym, co polecił jej rzec Cion Ceren – i powtórzył też jej
słowa, o ścieżce, o spadających gwiazdach. Z początku jąkał się i zacinał, zwłaszcza że pomniał przestrogę Kostura, który nakazał mu żadnemu żywemu stworzeniu nie wyjawić tej tajemnicy. Jednakże w miarę wypowiadanych zdań opowieść wygładzała się i nabierała rytmu. Stary mnich spoglądał w niebieskie wierne oczy głuptaka i jego lęk powoli mijał. Długo gadał, o bogach, o Annyonne. A Ukropek słuchał, jak to Ukropek, mrucząc i śmiejąc się do siebie, na końcu zaś podreptał za mnichem do kaplicy.
Żaden z nich nie spostrzegł podsłuchującego pana Krzeszcza. Nie spostrzegli też, kiedy do przedsionka wpełzły pierwsze płomyki ognia.
* * *
Wiedźma zaskomliła rozpaczliwie. Zatoczyła się z nagła i ledwo dobrnęła do stołu. Lica miała rozognione, czy to od napitku, czy od żaru, a oczy niebieściuchne i rozwarte szeroko. Zerknęła wprost na Twardokęska, nim zaś targnął strach, że zaraz ogłosi poganiaczom, kto przewodził bandytom z Przełęczy Zdechłej Krowy i że przed świtaniem wolarze obwieszą go na starym jaworze koło studni. Jednakże spojrzenie wiedźmy szybko zmętniało. Znów łyknęła podpalanki, zlizała z krawędzi kubka zagubioną kropelkę i mocno przywarła do boku Szarki.