Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek zasępił się, rozmyślając, ilu jego ludzi z Przełęczy Zdechłej Krowy zawisło na postronkach. Po jego odejściu przywództwo objął pewnie Uchacz, przybrawszy sobie Mroczka za zausznika. O dawnego kupca bławatnego herszt się nie lękał, bo ten zawżdy umiał swojego dobra dopilnować. Ale reszta kamratów, wystawiona na kaprysy nieobliczalnego szlachetki, łatwo mogła skończyć na dusienicach.

– A kiedy już miniem szczuraków – spytała nagle Szarka – czy wtedy doturlamy się wreszcie do cywilizacji? Czy znów do zapchlonego posłania, kwaśnego piwa i chleba z kiszoną kapustą?

Jeden z celników aż kufel wypuścił ze zdumienia, a drugi też wytrzeszczył ślepia, jako że w tych stronach stół by się pierwej odezwał, niż niepytana baba wtrąciła do pogwarki mężczyzn. Przemęka wprawdzie nie wyglądał na zadowolonego, ale nie skarcił jej. Zapewne bał się, co rudowłosa uczyni, jeśli ją znienacka walnie kułakiem w grzbiet albo spróbuje wywlec z gospody na klepisko, co jej się słusznie za bezczelność należało. Wzrok tylko uniósł ku powale, jakby ją wzywał na świadka swoich udręk. Jedynie gruby kapłan nie wydawał się zgorszony.

– Im dalej na północ, tym więcej kiszonej kapusty. – Zerknął spod oka na jej kolana. – Ale poza tym będzie lepiej, moje drogie dziecko.

– Jakże to? – Obracała w palcach brzeg spódniczki. – Wojna tam pono wielka nastała…

– W Żalnikach mnie pokój – przerwał kapłan. – Zeszłej jesieni Wężymord, żalnicki pan, Zwajcom okręty spalił. I dobrze. Dadzą bogowie, wnet kniaź ową zarazę wypleni.

Twarz Szarki przybrała wyraz doskonałej wręcz głupoty.

– Czemu?

– Bo nie wierzą w bogów i rękę bluźnierczą na samego Zird Zekruna podnoszą – wyjaśnił inny kapłan, w którym nienawiść do świętokradztwa przeważyła widać nad niechęcią do nadmiernie zuchwałych niewiast. – Skurwysyny!

Twardokęsek pochylił się, kryjąc uśmiech. W gruncie rzeczy Zwajcy byli na swój sposób pobożni, składali ofiary, nawet budowali niewielkie kapliczki na krańcach osad. Tyle że w miejsce ołtarza z imieniem czy wizerunkiem bóstwa stawiali nieobrobiony kamień, bo, jako gadali, jeszcze się ich zwajecki bóg nikomu nie objawił. Ów szyderczy obyczaj kłuł w oczy okolicznych władców. Raz po raz na Wyspy Zwajeckie płynęły krucjaty, choć zdaniem zbójcy mniej z powodu bezbożności, bardziej zaś dla rudy, co ją dobywano w zwajeckich hawerniach. Wyspiarski ludek, zewsząd podkopywany niby skrzeczek w norze, pewnie by się nie oparł najazdom, gdyby nie mielizny okrutne, broniące przystępu do brzegów. Ludzie utrzymywali wręcz, że Mel Mianet od Fali, co wszelkim morzem trzęsie, sprzyja Zwajcom, bo są w całym świecie najlepsi żeglarze.

– Więc powiadasz, wasza wielebność, że szykuje się wojna – podjął Przemęka.

– A jakże by inaczej? – odezwał się zuchwale młody kapłan, który dotychczas jedynie przysłuchiwał się rozmowie. – Każdy rozsądny człek odgadnie, że zbiera się na coś więcej niż kolejną drobną wyprawę. Nie, tym razem wojsko nie pójdzie na któryś z tych zwajeckich skalnych spłachetków. Raczej na Czarnowilec albo Sinoborze. Albo i jedno, i drugie.

W miarę jak mówił, palce księcia coraz mocniej zaciskały się na krawędzi stołu.

– Skończyłeś? – głos opasłego kapłana ciął jak ostrze brzytwy. – Wybornie, bo ninie rekolekcje przed Żarami rozpoczynasz. Zda ci się więcej milczenia. I pokory.

Przemęka podrapał się po karku.

– Tedy wojna będzie. Z mowy waszej wielebności wyrozumiewam, że wyście człowiek znaczny i w świecie znakomity. Pomiłujcież się tedy naszemu utrapieniu. Napiszcie za nami słóweczko, byśmy w świątyniach mogli prosić o zratowanie, jeśli się jakiś tumult zacznie.

Zbójca zachichotał w myślach. Tłusty kapłan był najwyżej zwierzchnikiem prowincjonalnej kąciny albo opatem pomniejszego klasztoru, jakież mu prawo glejty wystawiać? Reszta towarzystwa musiała świetnie o tym wiedzieć, bo nawet na ustach młodego kapłana, na którego przed chwilą nałożono karę milczenia, pokazał się złośliwy uśmieszek. Wszyscy starannie unikali wzroku tłuściocha, choć ten niepewnie zerkał po bokach.

– Oberżysto! – krzyknął na koniec. – Przynieście no kartę! Dobrze, dam wam pismo do kapłanów ze Spichrzy. – Czujnie potoczył wzrokiem po kamratach Przemęki, czy ich twarze wyrażają należyty podziw i uszanowanie dla jego wpływów u owych znamienitych osób. – Uczyni się zamęt, to was w przybytku ochronią.

Przeciął kartę na pół, dolał nieco piwa do kałamarza, zamieszał i począł pokrywać splamiony, kruchy pergamin rzędami zamaszystego pisma.

Przemęka wyciągnął z sakiewki poczerniałego dukata.

– Wielceśmy wdzięczni waszej wielebności. Zechciejcie przyjąć od mizeraków na ofiarę dla Cion Cerena i modlitwę za nasze powodzenie.

Moneta była oberżnięta i kapłan wziął ją z wyraźnym rozczarowaniem, ale nie uchodziło narzekać na skąpstwo darczyńcy.

– No, dość czasu strawiliśmy – zdecydował pospiesznie Przemęka. – Trza na trakt wracać.

– Za osadą skręćcie w lewo przy gruszy – poradził starszy celnik. – Ale strzeżcie się prawej ścieżki, bo tam zło przyczajone i sam Cion Ceren was nie ocali.

– Idźcie w pokoju. – Kapłan skinął głową.

Przemęka jeszcze moment potargował się z oberżystą o jadło na drogę, by na koniec niechętnie wysupłać z mieszka kilka miedziaków. Cisnął je przez całą długość szynkwasu i wypchnął swych towarzyszy z gospody.

– Szkoda dziewki – powiedział z cicha gruby kapłan, kiedy umilkł jazgot burków żegnających na dziedzińcu podróżnych. – Szkoda, bo ładna, a przed świtem te ścierwojady – machnął ręką ku karczmarzowi i posługaczce – zaszlachtują ich jak wieprze.

– To czemuście jej nie zatrzymali, wasza wielebność? – zaciekawił się celnik. – Moglibyście, wszak tu wasza osada.

– Nie moja, ale świątyni! – żachnął się popędliwie. – A świątynia to świątynia, nie przytulisko dla portowych kurewek. Choć może wy chcielibyście inaczej.

– Zwinęła flaszkę waszemu kompanowi. – Wędrowny handlarz pokazał na stole wilgotny krążek po butelce wina. – Jak rozum w sobie stępi, za jedno jej będzie.

Kompania przy stole zaniosła się rechotem.

ROZDZIAŁ 7

Po wyjściu z osady Szarka przystanęła raptownie. Wsparła ręce na biodrach, a po wyrazie jej twarzy zbójca poznawał, że wściekła jak osa.

– Mogliście uprzedzić, żeście mnie z zamtuza wykradali – wysyczała do Przemęki. – Czy tu taki obyczaj, że każdej niewieście kurestwo przypisujecie?

– Nie, nie każdej – Przemęka celowo przeciągał słowa, jakby chciał, aby się wyraźnie wryły w pamięć dziewczyny – tylko tej, co w karczmie pełnej chłopa włosy rozpuszcza. Co im miałem gadać? Póki szarszun w garści trzymacie, poty możecie drażnić hardością i przyodziewkiem. Najemniczki tak czynią, więc ludzie będą się was lękać i z drogi wam schodzić. Ale nie, kiedy wam miecza braknie…

– Skoro o nim mowa – dziewczyna ze złością sznurowała kubrak – to mi go zwróćcie, nim rzeknę coś, co byście nieradzi słyszeć.

Twardokęsek nie odezwał się ni słowem, ale wiedział, że szpakowaty najemnik ma rację. Owszem, w Górach Żmijowych trafiały się baby, co żyły z rabunku albo najmowały się do strzeżenia konwojów. Niektórzy szlachetkowie czy bogaci kupcy woleli wręcz, aby ich krewne były chronione przez najemniczki, nie zaś jakichś zbirów, którzy zawsze mogą połaszczyć się na posag i zawrócić pannom w głowach albo namówić mężatki do złego. Jednakowoż podczas zbójeckiego grasowania u Przełęczy Zdechłej Krowy zaledwie kilka zbrojnych niewiast przewinęło się przez kompanię, nieodmiennie sprowadzając zamęt i nieszczęście. Choćby pojawiła się nie wiedzieć jaka paskuda, zbójcy wkrótce smalili do niej cholewki i brali się między sobą za łby. Cóż, kiedy zimą śnieg zasypał przełęcze, po kilku tygodniach odosobnienia w zakopconej jaskini nawet kozy zaczynały wyglądać powabnie.

Pal licho, jeśli baba rozważnie ustatkowała się u boku herszta. Wówczas nie nastawano na nią więcej ze strachu przed przywódcą i zwykle po paru miesiącach zjeżdżała w doliny na kolebiastym wozie i z wielkim brzuchem. Gorzej, że dziewoje, które zamiast prząść u ojca przy kominie jęły się wojaczki, zwykle nie bywały rozsądne. Uradowane powodzeniem, podsycały niesnaski i szczuły na siebie kamratów. Grasanci wnet stawali się kłótliwi i niezdatni do łupiestwa, bo zamiast pilnować na trakcie swej korzyści, popisywali się jak szczeniaki. Na koniec Twardokęsek musiał babę przepędzać, co było powodem nowych warów i boczenia się na herszta.

37
{"b":"100643","o":1}