Przemęka zażądał piwa i gospodarz pchnął ku nim cztery kufle.
– Dla dziewki takoż – napomniał go wojownik. – Przemokła jako wszyscy.
Karczmarz usłuchał, choć jego twarz mówiła wyraźnie, że w tej okolicy kobiety nie chadzają do gospody.
Piwo okazało się zacniejsze, niż zbójca przypuszczał, w nieco lepszym więc humorze rozejrzał się po izbie. Nad szynkwasem prócz szynek wisiały wianki czosnku, cebuli, płaty suszonych ryb i miejscowy przysmak, nanizane na sznurki suche obwarzanki pokryte kminkiem i grubą solą. Na ladzie rozpierały się wielkie słoje z marynowanymi kałamarnicami. Na widok takich smakołyków Twardokęsek zrazu chciwie przełknął ślinę, ale wnet zakłuło go przykre podejrzenie. Chociaż w osadzie nędza aż piszczała po kątach, oberża obfitowała w wiktuały stanowczo zbyt kosztowne dla okolicznego chłopstwa. Zatem Przemęka miał rację: wleźli w sam przemytniczy matecznik i gospodarz ani chybi był w zmowie z grabieżcami statków.
– Na żarze żuwka stoi. – Karczmarz ze stukotem postawił przed nimi glinianą miskę, a jego ciemne oczka błyskawicznie zlustrowały skromny przodziewek przybyłych. – Nalejcie sobie po uważaniu – dodał burkliwie, ani chybi doszedłszy do wniosku, że goście nie śmierdzą groszem, zatem nie należą się im szczególne względy.
Zbójca żachnął się ze złością na podobną bezceremonialność, ale Przemęka osadził go krótkim:
– Zostaw!
I sam nałożył jadło.
Polewka była gęsta, podprawiona kminkiem, majerankiem i zrumienioną cebulą, posypana pokruszonym ostrym serem. Twardokęsek ułamał pokaźny kawał chleba, wydobył zza pazuchy łyżkę i zaczął łykać pospiesznie, by nasycić choć pierwszy głód, nim pozostali opróżnią naczynie. Gdy łyżka zgrzytnęła o dno, otarł wargi, wychylił do końca kufel i strząsnął z wąsów zbłąkane krople. Chciał prosić o dolewkę, ale inni mieli dosyć.
Zbójca spostrzegł, że kapłani w żółtych szatach przyglądają im się ciekawie.
– Hej! Jeszcze po kufelku! – Przemęka klepnął posługaczkę po rozłożystym tyłku.
– I kilka plastrów szynki! – dorzucił Twardokęsek bezczelnie. W sakiewce miał pustki, a po prawdzie nawet sakiewki nie miał, bo mu ją kapłani Fei Flisyon odebrali niecnie, wszelako z wielkim ukontentowaniem żarł na cudzy koszt. – Ze dwie gomółki sera!
– A z daleka idziecie, waszmościowie? – zagadnął celnik. – Gdzie zboczyliście z gościńca?
– Jakbyśmy wiedzieli gdzie – warknął Przemęka – nie siedzielibyśmy na tym zadupiu. Wichura zepchnęła nas zeszłej nocy ze szlaku.
– Sandalya znów napastowała dziwkę z Traganki – wyjaśnił otyły kapłan, a jego oba podbródki trzęsły się przy tym i podskakiwały.
– I tak traf zacny, żeście na Krogulczy Grzebień wyszli.
Przemęka się skrzywił.
– Traf zacny, powiadacie? Ledwieśmy życie unieśli. Konie od nas uciekły, juki pomarnowane. Dobrze, żem bydło w Zarzyniu sprzedał, bo i je byśmy stracili.
Kapłani i celnicy pokiwali ze zrozumieniem głowami, po czym pogrążyli się w pogawędce o zarazie, co zeszłego roku przetrzebiła stada na południowych równinach, o podróżnych traktach poprzez Góry Żmijowe i słynnych bydlęcych targach w Spichrzy. Przemęka do znudzenia udawał zubożałego szlachetkę, książę głupawego wyrostka, który pierwszy raz opuścił rodzinną wioskę, a osowiała Szarka suszyła przy palenisku włosy, nie dbając o nagabującego ją kupczyka. Twardokęsek nie musiał nikogo mamić, jego potężna, przygarbiona sylwetka i tępa twarz zawsze wprowadzały ludzi w błąd. Natomiast za przyczyną krwawego bandaża Kostropatkę niezawodnie uznano za wynajętego do ochrony rzezimieszka.
Szpakowaty najemnik tymczasem coraz bardziej pospolitował się ze sługami Cion Cerena. Wkrótce zgodnie wymyślali zakonowi Zaraźnicy, który od lat psuje pieniądz w Górach Żmijowych i ciągnie z tego niezmierne zyski.
– U nas też ich pełno – najstarszy z kapłanów westchnął ciężko. – Pijawki przeklęte. Warzelnie poddzierżawili i cała sól tutejsza przez ich ręce przechodzi.
Zbójca uśmiechnął się pod nosem, bo w głosie sługi boga żebraków pobrzmiewała nieskrywana zawiść i zapewne gdyby tylko mógł, sam chętnie położyłby łapę na dochodach z warzelni. Inna rzecz, pomyślał, że ostatnimi laty słudzy Zaraźnicy dalej i dalej zapuszczają się w Góry Żmijowe. Inne zakony podążają ich śladem i też chętnie zagarnęłyby dobra, co się zostały po mnichach Kii Krindara. A książęta durni, przystępu nie bronią, jeszcze jeden z drugim włości i przywileje nadaje bez umiaru.
– I bydło – zgodził się Przemęka. – Imaginujecie sobie, wielebny, ściągnęli dziesięcinę od naszych wołów! Jako węgorza ze skóry złupili, przybłędy jedne.
– Wszystko na gorsze idzie – skwitował ponuro kapłan. – Ludzie nie szanują bogów, a bogowie skłóceni. Czy uwierzycie, waszmościowie, że nawet solarze, nędznicy, usiłowali nas okpić?
– Zawszeć z nimi jednako. – Celnik zacmokał z potępieniem. – Rychtyk jednako. Miejsca swego nie znają, chamy przeklęte.
– Ano, jest i u mnie paru niewolnych chłopów – przytaknął Przemęka. – Co jakiś czas trza któregoś dla przykładu w gąsior wsadzić, w pokorze utwierdzić. Chłop musi pana szanować.
Pozostali ledwie kryli sarkastyczne uśmieszki. W przybrudzonym, wyświechtanym odzieniu i wysłużonych butach Przemęka nie wyglądał ani zasobnie, ani dostojnie. Ot, po prostu hodujący woły zbiedniały szlachcic, który bezczelnością maskuje pusty trzos.
– Dokąd, waszmość, ciągniecie? – spytał mężczyzna, który patrzył się zbójcy na wędrownego handlarza.
– W górę szlakiem – wyjaśnił Przemęka. – Na wiosenne targi w Żalnikach, choć już dość czasu zmitrężyliśmy przez tego ciemięgę – lekceważąco machnął ku popijającemu piwo księciu – i jego, psiamać, zachcianki. Dziwkę z portowego zamtuza wykradł i na wozie ukrył, a Kikuta rajfurka siepaczy za nami posłała. Człeka mi nadwerężyli – pokazał obandażowanego Kostropatkę – a że inni podróżni się o wszystkim zwiedzieli, kazali nam iść precz.
Szarka przesunęła się bliżej paleniska, na niziutki stołeczek. Zzuła kubrak i przeczesała palcami splątane włosy.
– Oj! – Otyły kapłan mlasnął z zachwytem. – Szczere złoto.
– Matka z dzikich plemion, barbarzynka – rzekł Przemęka szeptem, niby to kryjąc się przed dziewczyną. – Podobno do śmierci nie mówiła w ludzkim języku. Ojciec Zwajca, a przynajmniej tak gadała Kikuta. Tuszę, że handlarze poznają się na niej równie szybko, jak wy, wielebny ojcze. Ona nawet na książęcą nałożnicę zdatna, młoda jeszcze, ni razu nie rodziła. Dlatego musimy zdążyć na targi w Żalnikach.
– Rozumnie. – Kapłan przepił do niego z uciechą. – Trza swego zysku pilnować, choć wasz bratanek może myśleć zgoła inaczej.
– Myśleć to jeszcze za bardzo nie myśli. – Przemęka zarechotał. – W każdym razie nie głową. Dziewczyna jest ladacznica i z dziwki zrodzona, obojętne jej, komu się podłoży. Lepiej się zawczasu jej pozbyć, nim go paskudną chorobą zarazi. Zresztą już mu upatrzyłem w naszej okolicy dziewuchę, krzepką, w biodrach szeroką. Z taką to i dom chędogi będzie, i gromadka dzieciaków. Jeszcze będzie mi wdzięczny.
– Jeśli w innym żłobie za bardzo nie zagustował – zauważył zgryźliwie starszy celnik. – Bo to, widzicie waszmość, nie darmo gadają, że czym za młodu nawrzał, zawżdy śmierdzi garnek.
– Nie lękajcież się, prędkie było miłowanie, tedy prędko minie – odparł sentencjonalnie Przemęka. – Już onegdaj na jego oczach stajennego zbałamuciła. Och, wasze wielebności, szkoda czas na głupotki tracić, pomóżcie lepiej prostemu człowiekowi i rzeknijcie, jakie plotki krążą. Kto jak kto, ale wy na pewno wiecie, czy trakty w Górach Żmijowych bezpieczne.
Kapłan z namaszczeniem pogłaskał się po tłustym podgardlu. Pytanie pochlebiło mu i chciał się popisać przed ubogim sztachetką.
– Ostatnio uspokoiło się trochę – powiedział. – Zimą przetrzebiliśmy zbójców, ze dwa tuziny powiesiwszy, to spokornieli. Tylko tałatajstwo po wioskach rozbestwione ponad miarę i na nich uważajcie, zwłaszcza z dala od szlaku. Ale póki gościńca, poty bezpiecznie. Aż do Gór Sowich, kędy szczuracy chadzają.