Głowice jej mieczy i obręcz dri deonema lśniły od dżdżu.
– Poprowadź do osady, Przemęka – postanowił książę. – Wytchniemy przed dalszą drogą.
– Pono wymykamy się solarzom – zauważył zgryźliwie Twardokęsek.
Książę wzruszył ramionami.
– Znaleźli nas. Przekradli się pod urwiskiem.
– Akurat! – obruszył się zbójca, zdecydowany nie dodawać żadnego tytułu szlacheckiego. – Pewno się wam coś ze strachu zwiduje.
– Trzech ludzi. – Twarz Szarki była popielata. – Na początku szło czterech i coś niewielkiego, chyba dziecko. Potem dwoje odesłali.
Przekonały go nie słowa, lecz jej cichy, jednostajny głos, z którego biła pewność. W gruncie rzeczy, pomyślał, mieszkańcy wybrzeża są trwożliwi, jak to wieśniacy. Nie napadną na nas przy wiosce, nazbyt duże ryzyko, że ktoś niepowołany spostrzeże rabunek. Kapłani Cion Cerena od Kostura, którzy ciągnęli w tej okolicy niemałe dochody z pobieranego na gościńcu myta, ścigali zbójów i sowicie nagradzali, jeśli ktoś wydał ziomków zamieszanych w ten niecny proceder. Dlatego solarze poczekają, przypuszczał zbójca, aż zapuścimy się głębiej w góry. Pójdą naszym śladem cały dzień, a w nocy, daleko od osady, poderżną nam gardła.
Nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Po złych zbiorach w Górach Żmijowych mieszkańcy całych dolin zasadzali się na podróżnych. Książęta Przerwanki, którzy po upadku władztwa Vadiioneda podzielili między siebie pogórze, usiłowali zaprowadzić spokój, lecz nazbyt byli między sobą skłóceni i słabi, żeby okiełznać nawykły do swobody i swarliwy kopiennicki ludek. Zresztą nie tylko wieśniacy pożywiali się na przednówku kosztem wędrowców. Zdarzało się też, że pankowie zacnego rodu, zubożawszy, grasowali po okolicy, łupili i mordowali. Twardokęsek kilka razy miał sposobność obwieszać takich zbójrycerzy na bramach ich własnych gródków i rad by ich wszystkich wytępił jak robactwo – bynajmniej nie w
napadzie praworządności, ale dlatego, że niezdrową konkurencją psuli mu rzemiosło.
– Miecze – książę wyciągnął rękę ku Szarce. – Nie chcę, żeby v osadzie zapamiętali dziewkę z mieczami.
Ku zdumieniu Twardokęska usłuchała. Odpięła szarszuny, oba v ciemnych, niezdobionych pochwach, i położyła na głazie obok ciężki.
– Bierz, Kostropatka – rzucił Koźlarz.
Kapłan obnażył klingę i złożył niezgrabny parat, nieledwie muskając czoło dziewczyny. Szarka nie cofnęła się ani o krok, rozciągnęła tylko wargi w zimnym, podstępnym uśmieszku. Nie powinien dawać Kostropatce jej broni, pomyślał Twardokęsek. Dziewka walczy żelazem i przychodzi ze stron norhemnów, gdzie miecz ceni się jak własną duszę, a skalane ostrze czyści krwią.
– Takoż twoja twarz, Kostropatka – ciągnął książę – zanadto w oczy kłuje. Owiniemy ją szmatami.
– Istotnie. – Szarka oderwała z rękawa szeroki pas materii i zbliżyła się ku kapłanowi rozkołysanym krokiem. – Trzeba temu zaradzić.
Nim zdążył cokolwiek uczynić, czerwony kamyk w rękojeści jej sztyletu błysnął jak żmijowe oczko.
Kapłan wrzasnął.
Twardokęsek machinalnie potarł rozległą, zbielałą bliznę na policzku. Raz, jeden raz jeno, rzucił się popatrzeć na szabelkę Servenedyjki. Głupi był, młody, ledwie trzy zimy na Przełęczy posiedział, nosiło więc nim jak szczeniakiem, ciągnęło do nowości. Wcześniej nie znał południowych wojowniczek. Wydawały mu się cudaczne i zarazem przerażające ze swymi spiłowanymi zębami i tatuażem na obliczu. A ostrze kusiło, piękne, giętkie a mocne, dziwną sztuką hartowane. Zagapił się jak głuptak, ani spostrzegł, kiedy go Servenedyjka przez łeb cięła. Dopiero potem Mroczek, człek bywały, znający obyczaje dzikich, wyłożył mu, że tylko z litości wojowniczka zbójcę oszczędziła, przez wzgląd na jego lata i nieświadomość. Taka to u nich obraza, kiedy ktoś nieproszony za oręż chwyci.
– Ty wiedźmi pomiocie! – zaryczał wściekle Kostropatka. – Gamratko przeklęta!
Rzuciła mu krótkie, kapryśne spojrzenie, odęła wargi. Nawet nie udawała skruchy.
– Skrzydłoń niech lepiej luzem idzie, popod graniami. – Nie oglądając się na resztę, ruszyła ku osadzie. – Choć prędzej wieśniacy uwierzą, że jest krową na niebiesko ukraszoną, niż że on – rzuciła na odchodne – mieczem potrafi robić.
– Jakże to?! – rozsierdził się kapłan, rozmazując rękawem posokę na twarzy. – Pomiata nami, suka! A wy tak? Bez słowa?
Zbójca wzruszył ramionami. Nie zamierzał się wikłać w spór kapłana z Szarką, nie widział w tym żadnej korzyści. Zresztą na Przełęczy Zdechłej Krowy rozstrzygano podobne kłótnie prosto. Jeśli chce klecha dziewkę szacunku nauczyć, myślał, niechże jęzorem nie kłapie, tylko sam jej ostrze w plecy wsadzi. Ale zbyt tchórzliwy na to, woli się innymi wyręczyć. Niedoczekanie!
– Drasnęła cię ledwie. Czyste cięcie, aby upuścić trochę krwi – odpowiedział zgryźliwie Przemęka. – Bogowie świadkami, żeś dobrze na nie pracował. To kobieta norhemnów. Lżyj ją dalej, a wyrwie ci wątrobę i zeżre na surowo.
– Ona nie jest z norhemnów – sprostował zbójca.
– A ciebie jak zwą? – spytał Przemęka.
Twardokęsek uśmiechnął się w duchu. Najemnik i tak był cierpliwy, znać wzdragał się przy Szarce wypytywać jej kamrata. Wszelako teraz, kiedy mieli pospołu wleźć między solarzy, musiał sprawdzić, z kim go nieoczekiwany los zetknął i na co można liczyć, jeśli im ktoś znienacka zagrodzi drogę.
– Derkacz – burknął, bo też takie miano jeszcze na Tragance sobie obrał. – Do konwojów się najmowałem. I nie jestem z nią – dodał, choć myśl, że tłumaczy się przed nimi, zeźliła go i rozgoryczyła zarazem.
Przemęka skinął głową, na razie wiedział dosyć.
– Starczy pogawędek – zganił ich książę. – Ruszajmy, nim dzień cały przemędrkujecie.
Wkrótce zabrnęli w rozmokłą ziemię pomiędzy krytymi sitowiem chatami, gdzie gromadka dzieciaków obrzuciła ich na powitanie patykami i grudkami cuchnącej mazi. Kobiety stały w drzwiach i patrzyły. Na widok Szarki w czerwonej chustce na szyi i postrzępionej, odsłaniającej uda spódniczce ich wzrok stwardniał. Młoda dziewka w bezkształtnym stroju wybiegła na ulicę i chlusnęła im prosto pod nogi strugę pomyj.
Na rynku, przy studni, stadko kurcząt melancholijnie grzebało w błocie. Karczma naprzeciw wyglądała niewypowiedzianie nędznie. W progu uderzył ich zmieszany odór ryb, przypalonego tłuszczu i brudu, ale po chwili Twardokęsek z zadowoleniem rozpoznał ostry zapach czosnku i smaźeniny.
– Zdałoby się coś przekąsić. – Niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
– Ano – przytaknął Przemęka – nieprędko się później okazja trafi. Może podróżni jakowiś w gospodzie popasają, to się o drogę przepytamy.
Weszli do ciemnego pomieszczenia. Na palenisku słabo tlił się żar, a pod belkami powały zawieszono parę kaganków, które bardziej kopciły, niż dawały światło. Przy długim stole tłoczyło się kilku kapłanów w przybrudzonych, żółtych szatach i dwóch zbrojnych: po kubrakach zdobionych czarnożółtą szachownicą zbójca rozpoznał w nich celników, co zbierają przy trakcie pieniądz dla świątyni. Na krańcu ławy mąż o cisawej brodzie i wyglądzie wędrownego handlarza obłapiał posługaczkę, ta zaś znosiła zaloty z zawodowym znudzeniem. Karczmarz tkwił pomiędzy dwiema obkrojonymi szynkami, zwieszającymi się z poprzecznego bierzma, i bez zapału wcierał tłuszcz w szynkwas.
Ech, a gdyby tak krzyknąć zbrojnym, przemknęło Twardokęskowi przez głowę, kto do karczmy zawitał. Kapłani Cion Cerena nie poskąpiliby nagrody za żalnickiego księcia. Wszelako celnicy, choć mieli przypasane miecze, byli jedynie poborcami, mało wprawionymi w wojennym rzemiośle. Z pewnością nie pokwapią się do zwady, zwłaszcza że potężny miecz wygnańca wzbudzał postrach.
A gdybym sam znienacka przyskoczył, zastanawiał się, mierząc odległość wzrokiem, i w plecy go dźgnął nożykiem? Z namysłem pogładził brodę, lecz w tejże samej chwili Szarka uśmiechnęła się do niego drapieżnie. Wzdrygnął się z lękiem. Ot, ścierwo, wiedźma jedna, zaklął bezgłośnie. Skąd ona wie, co się człekowi w głowie roi? Ukradkiem uczynił znak odpędzający złe moce i przygarbiwszy się, ruszył za innymi.