Szarka wszakże nie była dziką Servenedyjką, która surową wątrobę zapija kobylim mlekiem – nazbyt wartko odnalazła w wielkim mieście Koźlarza i zanadto sprawnie poradziła sobie ze sługami Zaraźnicy. Może po prostu chce jeszcze bardziej rozjuszyć kapłana, pomyślał herszt.
– Bierz juki, Twardokęsek – powiedziała, nic nie robiąc sobie z jego na poły pożądliwego, na poły oburzonego spojrzenia.
Usłuchał jej dla świętego spokoju, nie zamierzał swarzyć się tuż pod nosem żalnickiego wypędka, choć doprawdy nie miała prawa wymagać od niego posług jak od niewolnika. Większość tobołów przepadła podczas sztormu, a może rybacy wynieśli je chyłkiem z ładowni i ukryli. Dziwnym trafem ocalały jedynie dwie sakwy z wytartej, czarnej skóry, ozdobione haftem norhemnów. Z wysiłkiem zarzucił je na skrzydłonia. Zwierzę odwróciło łeb i parsknęło z wyrzutem, lecz stało spokojnie.
Książę dotknął ramienia szypra.
– Możecie iść z nami – zaproponował. – Doprowadzimy was do traktu.
– Nie trza. – Kapitan strzyknął śliną. – Mam tutaj znajomków, przylgniem więc na brzegu. A rozbójnicy nie nas, jeno was tropić będą.
Koźlarz nie nalegał, choć było jasne, że rybacy bywali wcześniej w tych stronach, może nawet w zmowie z przemytnikami przewozili na Tragankę dobytek z rozbijanych okrętów. Czasami, kiedy Sandalya srożyła się tak dotkliwie, że książęcy urzędnicy woleli siedzieć bezpiecznie w izbach, solarze rozpalali nad brzegiem fałszywe ognie, by poprowadzać nieostrożnych żeglarzy na rafy. Rozbitków wybijano co do nogi, towar zaś przemytnicy skrzętnie ukrywali w grotach, żeby go potem odsprzedać z zyskiem. Nic dziwnego, że szyper nie chciał się wydawać z taką znajomością.
Twardokęsek nerwowo oblizał wargi. Nie podzielał skrupułów książątka i gdyby to od niego zależało, ucapiłby starucha za gardziel i dusił, póki nie wydusi z niego, jak najłatwiej wydostać się stąd na książęcy szlak. Uciekając z Przełęczy Zdechłej Krowy, przechodził bowiem przez wybrzeże solarzy, tyle że dzisiaj nie rozpoznał go na pierwszy rzut oka. Ludzie żyli tu nędznie ponad wszelkie wyobrażenie. Herszt pamiętał jeszcze osadę przy trakcie, gdzie kiedyś popasał, nocleg w ciemnej, zatęchłej chacie, rybną polewkę i dziewkę, która wsunęła się ukradkiem na jego posłanie; najchudsza polewka i najbrudniejsza dziewka, jakich doświadczył w życiu.
– Będą na każdej ścieżce do gościńca – rzekł chrapliwie. – Chłopstwo żyje tu z rabunku.
– I ja szedłem tędy zeszłej jesieni. – Przemęka skinął głową. – Są głodni, oblezą nas jak wszy żebrackie i będą szarpać, póki się nie przedrzemy na sam gościniec. Źle się stało, bardzo źle. – Z zafrasowaniem poskrobał się po policzku.
Kapłan otworzył usta, lecz pohamował się pod karcącym wzrokiem księcia. Koźlarz zaś patrzył wyczekująco na szpakowatego najemnika.
– Jest wszakoż ścieżynka – podjął po chwili namysłu Przemęka.
– Nie szlak, dróżka raczej, ale my nie możem zwlekać – zniżył głos.
– Suchywilk nieufny jest i podejrzliwy, ani dnia czekać nie zechce, jeśli nie zjawimy się o umówionej porze, a do karnawału nie pozostało wiele czasu. W złą godzinę wsiedliśmy na ten statek – dokończył głośniej – w gorszą jeszcze przybiliśmy do brzegu. Ścieżka szczytami idzie i solarze nie będą nas ścigać. Albo niezbyt długo.
Zbójca łypnął na niego spod opadających na twarz, skołtunionych włosów. Znał góry, znał je tak dobrze, jak każdy, kto spędził trzy tuziny lat na Przełęczy Zdechłej Krowy. Jeśli miejscowi stronili od ścieżki, z pewnością nie czynili tego bez powodu, a ocalawszy spod sztormu Sandalyi, nie chciał marnie skończyć w trzewiach pomniejszego potwora.
– Skalniak? – spytał sucho. – Czy inne plugastwo?
– Przyzywający – przytaknął Przemęka. – Pójdę pierwszy, potem Kostropatka. To jedyny sposób.
Ani książę, ani Szarka nie zrozumieli i Twardokęskowi przypadło w udziale wytłumaczyć, czym jest skalniak. Objaśnił ich zatem skrupulatnie, jaka bestia przyczaiła się przy dróżce, nie pominąwszy i tego, że za przejście jest zapłata, stara i niezmienna – jeden spośród tych, co postawią stopę na jego ścieżce.
Książę nie wydawał się zaskoczony lub krył to zbyt dobrze. Zresztą herszt podejrzewał, że mógł być obeznany z podobnymi istotami. W Żalnikach wprawdzie skalniaków nie spotykano, ale wiele innego zła lęgło się tam po dąbrowach – bobaków, mechszyc i prządek – więc ludzie przywykli do grozy. A groza jedna jest, pomyślał zbójca, i jedna śmierć, sprośna tanecznica, czy to od wiedźmy, czy od skalnego, co przywabia człeka w podziemne legowisko.
– Gdzież ta ścieżka? – nieoczekiwanie odezwała się Szarka.
Stała nieco z boku, po części z powodu niechęci pozostałych, po części zaś z własnego wyboru. Przeczesywała palcami rozpuszczone włosy. Wilgotne pasma połyskiwały jak płynne złoto.
– Po co ci wiedzieć, dziewko? – ofuknął ją kapłan. – Dość już ściągnęłaś nieszczęść, idź swoją drogą. Masz skrzydłonia, nie musisz się strachać solarzy.
– Trudno go w powietrzu poskromić. – Narzuciła na ramiona nabijany żelazem kubrak. – Czasami zdaje mi się, że bardziej niż mnie słucha jadziołka. A ja jestem wyczerpana i nie mam siły z nim walczyć.
– Ajuści! – warknął Kostropatka. – Ajuści!
Skrzydłoń zwrócił łeb ku Szarce, jego sierść przybrała od deszczu głęboki odcień akwamaryny. Trącił pyskiem ramię kobiety i zamruczał pieszczotliwie. Ech, żebyś tak mój był, pomyślał z rozrzewnieniem Twardokęsek, polecielibyśmy jeszcze dziś, za nic sobie mając jadziołki i inne straszydła.
– Odnajdziesz ścieżkę, Przemęka? – spytał książę. – Bo lepiej nam już między solarzy wleźć niż się gdzieś w uroczyska zapaść i zagubić.
– Jest osada po drugiej stronie Krogulczego Grzebienia. Stamtąd drogę znam.
Szarka ześlizgnęła się po burcie, zanurkowała. Przemęka przyglądał się z rozbawieniem, jak jej włosy rozsypują się na wodzie niby rozgwiazda. Kapłan zaklął w sposób z gruntu nielicujący z jego świątynną godnością.
– Nie chcę jej mieć za plecami – mruknął książę.
Sojusznicy na jednej ścieżce, pomyślał zbójca, sojusznicy dla imusu, co przeważa nad strachem. Lecz nie druhowie.
* * *
Deszcz nie ustawał, monotonny jak złorzeczenia Kostropatki. Ścieżka wiodła po porośniętym rzadką trawą i karłowatymi krzakami urwisku. Przemęka prowadził, za nim podążała Szarka i skrzydłoń, który nie odstępował jej ni o krok, dalej zaś książę, kapłan i na koniec Twardokęsek. Szli szybkim krokiem ludzi przywykłych do wędrówki, jedynie chód służebnika Bad Bidmone wymykał się owemu rytmowi. Zbójca był pewien, że ów pokryty koszmarnymi bliznami człowieczek wkrótce osłabnie i zacznie opóźniać pochód. Najchętniej, wedle zwyczaju z Przełęczy Zdechłej Krowy, zaszlachtowałby go bez namysłu kozikiem, który ukradkiem zwinął z pokładu krypy, zgadywał jednak, że skrupuły pozostałych staną mu na przeszkodzie.
Kostropatka potknął się o korzeń koślawej sosenki i upadłby niezawodnie, gdyby zbójca nie chwycił go za ramię. Pojedynczy kamyk potoczył się w dół po skałach ledwo co przysłoniętych sinymi porostami i skąpymi wiechciami trawy. Stadko drobnych, brunatnych ptaszysk pierzchło ze świergotem spomiędzy kolczastej chrzęśli u podnóża stoku. Twardokęsek zaklął w duchu soczyście, lada chwila niezgrabność kapłana mogła do reszty zniweczyć ich i tak nikłe szanse.
Na krańcu cypla Przemęka przystanął i w milczeniu wskazał pokłady mgły poniżej północnego zbocza. Zbójcy donośnie zaburczało w brzuchu. Wciąż nie zanosiło się na popas, a kałdun coraz mocniej domagał się swoich praw.
Szarka opierała się ciężko na grzbiecie skrzydłonia. Twardokęsek przypuszczał, że rozmowa z szaloną boginką kosztowała ją znacznie więcej, niż jest skłonna przyznać. Śmiertelni mają swoje miejsce, sarknął w myślach, przedksiężycowi swoje, a dziewka powinna zostać na Tragance u Zaraźnicy. Choć po dwakroć zawdzięczał jej życie, w jego oczach była nieczysta, jak wiedźmy z ich ciemną magią, wysnutą z krwi, ziemi i śliny, lecz bardziej jeszcze niż one skalana – kochanka bogini, która zsyła gorączkę kości i szkarłatny dur. Przypomniał sobie ładownię na rybackim statku, gdzie odrzuciła go od siebie jak szmatę, i wzdrygnął się. Nieczysta, nieczysta dziwka.