Литмир - Электронная Библиотека

Kostropatka nie odezwał się nawet. Odwrócony w bok przyglądał się w wielkim skupieniu latającym rybom.

– To już żalnicką szlachtę do reszty wzburzyło! Bo też trza wam wiedzieć, że tamtejszy narodek hardy jest i nad podziw skłonny do warcholstwa. Nim się Smardz zdążył dobrze po zadku podrapać, wszystko, co żyło w Żalnikach, na koń siadało, grododzierżców kniaziowych tłukło i do Rdestnika gościńcem pędziło. Pod samą stolicą rebelianci dwa hufy zaciężnych na szablach roznieśli, z czego po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza było dziwowisko i radocha. Cytadelę Smardzową z marszu wzięli, ale się tak tam okowitą popili, że im kniaź zdołał umknąć do kąciny. Przylgnęli zatem popod przybytkiem, miejsce święte uszanowali, a jakże, ani jednego jabłka ze świątynnego sadu nie oberwawszy. Tyle że nikogo prócz kapłanek za bramy nie puszczali, a i kapłankom pod szatki zaglądali, czy aby któraś nie chłop przebrany. Aż mnie ciekawość spiera, co mężowskiemu plemieniu czynili. – Złośliwie spojrzał na kapłana. – Jakże to było, braciszku? Zda mi się, że możesz pamiętać te szczęśliwe czasy.

Kapłan zgrzytnął zębami, lecz milczał wytrwale, odęty na gębie niby ropucha. Wyczuwał widać nastrój ocalałych rybaków, którzy też mimochodem zaczęli łowić słowa Twardokęskowej opowieści. Żaden jednak nie podśmiewał się ze zbójeckich krotochwili, tylko czasami spoglądali spode łba na Kostropatkę. Dobrze ci tak, klecho, myślał mściwie zbój. Martw się teraz i truchlej, skoro rozumu ci zbrakło, by im zawczasu zejść z oczu. A nuż któryś z poławiaczy wpadnie na pomysł, że właśnie z twego powodu ścigała nas Sandalya? I może się zaraz okazać, że sam w morzu skończysz.

– Z miesiąc tak popasali – podjął. – Potem, zniszczenie okrutne w mieście poczyniwszy, z wolna się rozleźli, bo żniwa na dobre nastały. Kniaź do pierwszych przymrozków nie ośmielił się wyściubić nosa ze świątyni. Gdy zaś wreszcie zeń wychynął, dziwnie spokorniał i więcej o wojnie nie gadał. Może mu bogini do rozumu przemówiła. I tyle byłoby Smardzowych podbojów, gdyby się na koniec nie czepił alchimii. – Zbójca podrapał się po brodzie. – Uwierzycie, jaka w ludziach głupota? Samem na jarmarku takiego alchimika widział, co jajeczne białko w diamenty obracał. Wielce się temu dziwowano. W ćwierć dnia mu owe diamenty rozkupiono, magik tyli grosz zebrał, że na kamienicę w Spichrzy na Solnym Rynku starczy. Ale ledwo jego kobyła, alchimicka jej mać, rogatki minęła, wraz się owe diamenty prosto w jajeczne gluty zmieniły. – Zarechotał na wspomnienie.

To Mroczek uległ zgubnemu czarowi wymowy alchimika. Twardokęsek dobre trzy niedziele szydził z niego, że zamienił dobry trzosik srebra na zgniłe jaje.

– Wszakoż Smardz sobie umyślił, że mu alchimiczna sztuka pozwoli złoto z siana wyprząść. Rozmaite wydrwigrosze ściągał do Rdestnika, wieżę im pobudował z czarnego kamienia, gdzie sztuki magiczne i srodze smrodliwe odprawiali. Miru już wtedy żadnego w kraju nie miał. Nawet mieszczanie rdestniccy coraz bardziej burzyli się przeciwko magikom, szczególnie po tym, jak od owej alchimiej pół miasta z dymem puścił. Ale między sztukmistrzami była dziewka, Irga ją wołali, alchimiczka ze starej familiej, co się zawżdy sekretnymi sztukami parała. Minęło czasu małowiele, nim kniaź ją do cna zbałamucił. Jedni gadają, że ślub z nią sekretny brał, inni, że za nałożnicę ją miał, mnie to bez różnicy. Kazał jej alchimickie złoto w tyglach prażyć. Ale i w tym mu się nie poszczęściło, bo dziewka, choć srogo otumaniona, nie umiała kruszcu wyszykować.

W tyle pomiędzy rybakami poszedł hyr, lecz zbójca nie obejrzał się, pochłonięty własnymi słowy.

– Szlachta żalnicka natenczas sposobiła się kniazia po cichońku ubić, a syna jego na stolcu posadzić, stryja Jastrzębca w miejsce opiekuna mu przydawszy. A Smardz też się gotowił. Do Wężymorda na Pomort posłów wyprawił, pomocy prosił, choć mu to Bad Bidmone srogo odradzała. Ale Smardz już nikogo nie słuchał, nikomu nie dowierzał. Jak wybawienia Pomorców wyczekiwał. I przyleźli, a jakże, sam Wężymord ich prowadził. Ani się kto obejrzał, jak cały dworzec wyrżnęli… Smardzów syn na północ ubieżał, a Zarzyczkę, co ją z ową alchimiczka kniaź miał, nad Cieśniny Wieprzy Wężymord wywiózł… – urwał gwałtownie, gdy ktoś klepnął go po ramieniu.

Poderwał się, widząc tuż za sobą żalnickiego wygnańca, wylękniony, że Koźlarz musiał posłyszeć dobrą część opowieści o dziejach swojej rodziny. Ale książę tylko rzekł z cicha:

– Ląd widać.

ROZDZIAŁ 6

Zarzyczka, córka Smardza i dziedziczka Żalników, z niesmakiem przyglądała się swym dłoniom, pokrytym trwałymi plamami cynobru i ochry, z ciemnymi obwódkami za paznokciami i świeżą blizną nad prawym kciukiem. Kolejny raz wytarła je o skórzany fartuch, pełen wytrawionych kwasem dziur i plam, i na koniec dla pewności schowała w fałdach sukni. Przez okno pracowni widziała gałęzie śliw, okryte kiściami bladych kwiatów. Przysiadła na parapecie, ukryta za okiennicą. W dole służebne minęły Bramę Lwów o gładkim sklepieniu i fryzie inkrustowanym lapislazuli. Schodziły wzdłuż muru cytadeli, północną ścieżką ku strumieniowi, aż wreszcie w oddali jaśniały tylko ich suknie i kosze pełne bielizny.

Znad Cieśnin Wieprzy wiał zimny, wilgotny wicher. Wciskał się do komnaty przez szczeliny okien.

Na bocznym stoliczku naciągał się jej ulubiony brunatny krwawiennik. Księżniczka objęła kruchą czarkę. Napój był tak gorący, że parzył przez ścianki naczynia. Przy dzbanku leżał rozpieczętowany list od mistrza Kośmidra i Zarzyczka wiedziała, że wkrótce ktoś przyjdzie do pracowni – służebna, kapłan, a może nawet sam Wężymord – a wówczas ona przestraszy się na dźwięk kroków za plecami i gwałtownie upuści filiżankę, zalewając pismo krwawiennikiem.

Twój brat wyruszył na północ, głosił list, i w czas Żarów zawita do Spichrzy.

Nigdy nie spotkała Kośmidra, choć w Uścieży alchemicy wciąż pamiętali siwobrodego mędrca, chociaż ten dawno temu spakował bez ostrzeżenia dobytek na wóz i wyjechał na południe, aby nie przykładać ręki do dziwacznych eksperymentów jej ojca. Nie wiedzieć jakim sposobem, bo przecież był starym człowiekiem, co przez całe życie nie wyściubił nosa poza miejskie mury, zmylił pogonie i straże. Podobno widziano go w Spichrzy i w górskich osadach Przerwanki, ale nie chciał tam osiąść na stałe.

– Nie po to wyrwałem się spod władzy jednego – miał odpowiedzieć posłańcom, którzy nakłaniali go, by przyjął opiekę miejscowych panów – aby teraz popaść w moc innego tyrana.

Wkrótce powędrował dalej, poprzez Góry Żmijowe starym kupieckim szlakiem na południe, aż zniknął na dobre z Krain Wewnętrznego Morza. Czasami kupcy przywozili wieści, jakoby ukrył się w jednym z pustynnych miast, dokąd tylko kilka razy w roku docierają karawany, a gorąco jest tak dotkliwe, że w upalne lata piasek zmienia się w połyskliwe szkliwo. W Żalnikach i w Spichrzy, gdzie żyli jego uczniowie i wciąż przepisywano alchemiczne traktaty jego autorstwa, stał się postacią na poły legendarną, jak jeden z tych baśniowych władców, którzy niegdyś biesiadowali z bogami i byli gośćmi w dworcach żmijów.

Tym bardziej się zdziwiła, kiedy kilka lat temu znalazła jego list. Leżał na pierwszym stopniu wieży, przyciśnięty szarym, polnym kamieniem. Wstawał brzask, niebo dopiero różowiało z wolna, a w cytadeli panowała nocna cisza i Zarzyczka nie umiała zgadnąć, która ze służebnych skrycie przyniosła jej pismo owinięte w gruby płat wyprawionej skóry. Na wierzchu, tuż obok pieczęci, w tajemnym języku alchemików napisano imię księżniczki, ale pergaminowa karta wewnątrz była zupełnie czysta. Zarzyczka oglądała ją wiele razy, coraz bardziej przeświadczona, że któryś z kapłanów Zird Zekruna postanowił sobie z niej zakpić. Próbowała ogrzewać kartę, polewała ją rozmaitymi ingrediencjami, by wydobyć treść posłania, jeśli ukryto ją w jakiś tajemny sposób. Na darmo. Wreszcie zirytowana rzuciła list na trójnóg z żarem, ale ku jej zdumieniu nie zajął się płomieniem i oczom księżniczki ukazało się kilka słów.

31
{"b":"100643","o":1}