Twoja matka była moją uczennicą. Ubolewam nad jej śmiercią.
Poniżej widniał podpis Kośmidra. Zarzyczka gapiła się w niego długą chwilę, nie dowierzając, że ów legendarny mistrz zechciał odezwać się właśnie do niej. Potem zdarzało się, że milczał całymi tygodniami, to znów znajdowała kilka pism w przeciągu tygodnia. Nigdy się nie dowiedziała, kto je podrzucał o świcie do Wieży Alchemiczek, na darmo zaczajała się w ciemnościach tuż przy wejściu. Czasami ogarniał ją strach, że może pojawiają się z rozkazu Wężymorda, który każe je spisywać gdzieś w podziemnych komnatach cytadeli i za jej plecami naigrawa się z księżniczki.
Dziwiła się też, że do tej pory nikt – choćby kapłani Zird Zekruna, którzy starali się poznać każdą jej myśl i każdy sekret – nie odkrył tajemnicy i nie zażądał ujawnienia korespondencji. Może działo się tak dlatego, że mistrz Kośmider nie pisał o rzeczach istotnych dla kogokolwiek prócz alchemików. Poza pierwszym, wszystkie kolejne pergaminy pokryto wywodami o prażeniu i transmutacji metali, o sublimacji i rozdzielaniu zmieszanych cieczy. Tym więcej dla niej znaczyły, im bardziej zagłębiała się w dziwną sztukę alchemików, aż kiedyś odważyła się nakreślić na kartach kilka słów komentarza o traktacie, który właśnie czytała. Ukradkiem położyła je pod kamieniem, w zwyczajowym miejscu na schodach. Zniknęły, a w jakiś czas później mistrz Kośmider odpowiedział, chwaląc jej przypuszczenia i tok rozumowania.
W każdym liście Zarzyczka szukała tajemnych wiadomości, zdarzały się jednak niezmiernie rzadko. Samo skrywanie tej korespondencji przed czujnym okiem sług Zird Zekruna było z gruntu naganne i zasługiwało na karę, ale zwykle pergaminy nie zawierały niczego zdrożnego, niczego, co rozwścieczyłoby Wężymorda. Aż dotąd. Ostatnia wiadomość mogła kosztować ją życie. Jeśli mówiła prawdę.
Księżniczka przygryzła wargę. Dorastała w mrocznej cytadeli Uścieży, wśród wrogów, i nie nawykła do zaufania. Ktokolwiek pisał te listy – bo przecież wcale nie miała pewności, że to mistrz Kośmider – nigdy wcześniej nie próbował równie natarczywie wpływać na jej los. Nie wiedziała też, czy wiadomość była prawdziwa. Jej brat zniknął z Krain Wewnętrznego Morza tak dawno temu, że nawet zakon Zird Zekruna zaczynał powoli wątpić, czy kiedykolwiek upomni się o ojcowiznę. Nic nie zapowiadało, aby zamierzał tak uczynić. Szlachta, choć krzywiła się na rządy Wężymorda, nie posuwała się w buncie dalej niż do składania szpetnych paszkwilusów. Tylko na Półwyspie Lipnickim tliła się słabo rebelia, lecz i ją kniaź spodziewał się zdusić przed jesienią. Wszystko szło ku normalności. Kry pękały na rzekach i gęsi wracały z południa, a pąki na drzewach nabrzmiewały już wiosną. Tak, nowa wojna zapewne prędko nadejdzie i szykowano się do niej we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza, lecz nie za przyczyną jej brata.
A jednocześnie… Choć surowa i posępna, cytadela w Uścieży przypominała inne dwory i plotki, choćby najbardziej strzeżone, zazwyczaj rozchodziły się prędzej czy później wśród zawilgłych, ciemnych korytarzy. Zarzyczka wiedziała więc – mimo że nikt nie oczekiwał od niej tej wiedzy – że lata temu jej brat odpłynął na południe. Czasami kupcy albo szpiedzy przynosili nowiny, że ponoć widziano go w na dzikich szlakach w księstwach Przerwanki, podczas karnawału w Spichrzy albo w jednym z klasztorków Bad Bidmone tuż nad żalnicką granicą. W cytadeli huczało wówczas od wzburzenia, dworzanie patrzyli na księżniczkę z ukosa, jak gdyby szacując w myślach, cóż za rolę może odgrywać w zamysłach Koźlarza. Lecz zbrojni nieodmiennie powracali z niczym. Wygnaniec znikał bez śladu, zanim wrogowie mogli go pochwycić, a stronnicy rozpoznać.
Zarzyczka dziwiła się, że teraz wybrał sobie na zausznika mistrza Kośmidra, który, acz sławny na wszechnicach Krain Wewnętrznego Morza, niewiele znaczył poza światem alembików, retort i tajemnych traktatów. Owszem, w pierwszych latach panowania Wężymord dobrze przetrzebił zwolenników dawnej dynastii, wszakże
w nadgranicznych prowincjach po dworcach i zameczkach wciąż siedziało sporo dostojników ze starej szlachty, która całe swe znaczenie i majętność zawdzięczała władcom z rodu Zarzyczki. Kniaź oczywiście nie dopuściłby żadnego z nich do księżniczki, lecz zawsze pozostawała jakaś przekupiona służebna, przypadkowe spotkanie na modłach w katedrze Zird Zekruna albo kartka wetknięta w jej rękę przez żebraczkę podczas cotygodniowego rozdzielania datków pod bramą cytadeli. Były sposoby, dość niebezpieczne i zawodne, lecz możliwe. Tymczasem Koźlarz zdecydował się na pośrednictwo mistrza Kośmidra. Zarzyczka nie mogła się nadziwić jego wyborowi.
Wyobraźnia podsuwała jej obraz brata na odległej, spalonej słońcem pustyni, jak rośnie pod okiem sędziwego alchemika, który wdraża go stopniowo w arkana władzy. Tak właśnie czynili w baśniach wygnani książęta – a potem powracali, by jednym ciosem odrąbać głowę tyrana. Uśmiechnęła się gorzko. Pomorcka inwazja zbyt głęboko wrosła w ziemię Żalników, żeby jeden skrytobójczy zamach mógł zniweczyć jej skutki. Była raczej jak mityczny potwór, któremu na miejsce odciętej głowy wyrastały trzy nowe i każdą ranę należało powoli przypalać ogniem. Koźlarz zaś dorastał w zupełnie innym miejscu, na dzikiej północy, pod opieką Czerwieńca, krewniaka swej matki, i zapewne nauczył się od niego znacznie więcej niż od mistrza Kośmidra. Jeśli naprawdę się z nim spotkał.
Potarła czoło. Nie umiała odgadnąć, jakim człowiekiem stał się jej brat. Niewiele pamiętała z czasów przed masakrą Rdestnika i kiedy pierwszy raz usłyszała historię kniazia zwanego Smardzem i jego małżonki, ludzie owi wydali się jej odlegli i obcy. Przypominała sobie jedynie południowy skraj ogrodów, dokąd uciekała z bratem w owe dnie, gdy ojciec biegał z krzykiem po komnatach cytadeli. Pamiętała też, jak umazani błotem chowali się w kryjówce pod liśćmi łopianu, a brat snuł opowieści o zwierzętach nocy, o białej myszy, mieszkającej w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego wieczoru stała się niebieska, o nietoperzu, co pomylił księżyc ze słońcem i uwierzył, że jest ptakiem. Śmialiśmy się z tych historii, pomyślała.
Jeszcze tej samej zimy przybyli ludzie Wężymorda.
Długo chorowała po tym, jak dotknął jej Zird Zekrun od Skały. Leżała w półmroku, krople wodnego zegara przetaczały się z wolna, i w gorączce widziała, jak zwierzęta nocy z opowieści brata przysiadają na skraju jej koca: nietoperz mrużył ślepia i ziewał przeciągle, drobne kłębki kurzu drżały na wąsach białej myszy. Kiedy wstała z łóżka, jej nogi były słabe, pełne bólu.
Dwór przeniesiono do Uścieży, nad Cieśniny Wieprzy. Komnata księżniczki przylegała do muru cytadeli i jedyne okno wychodziło na nabrzeżne rzeczkę i skały. Najbliższa z nich przypominała zakapturzonego starca i gnieździły się na niej czarne ptaki, które daremnie usiłowała przywabiać okruchami chleba. Całymi dniami przyglądała się piorącym niewolnicom, bydłu u wodopoju, przepływającym łodziom, i wypatrywała na ich pokładzie brata. Nie powrócił, lecz nadal lubiła patrzeć na rzekę i ptaki; ich krzyki o zmierzchu były znakiem, że czas kłaść się do snu.
Piła małymi łykami. Krwawiennik rozgrzewał ją, lecz nie mógł wypędzić mrocznych myśli ani uśmierzyć bólu w prawym kolanie. Doskwierało zawsze, gdy znad Cieśnin Wieprzy wiał ostry, wilgotny wiatr. Kapłani Zird Zekruna utrzymywali, że bóg, który niegdyś pokarał ją za grzechy rodziców, może również uleczyć kalectwo.
– Gdybyś wyruszyła z pokutną pielgrzymką na Pomort – mawiali – i zeszła w ciemne groty pod Haluńską Górą, by błagać o litość, może wówczas nasz pan zechciałby zdjąć z ciebie piętno choroby.
Zarzyczka wszakże obawiała się im zaufać i wcale nie była pewna, czy ma ochotę znów spojrzeć w oblicze boga Pomortu. Zird Zekrun rzadko kierował się jedynie miłosierdziem.
Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a czarka wypadła z ręki Zarzyczki, zalewając pismo mistrza Kośmidra czerwoną strugą. Księżniczka patrzyła, jak litery rozmywają się i nikną na dobre: w żaden inny sposób nie dawały się zatrzeć. Odwróciła się z lekkim westchnieniem.