– Co tam, gamratko, tkwisz, jakbyś do schodów przyrosła? – ofuknął ją powroźnik. – Czego chcesz, gadaj, a jak nie, precz zmykaj, zanim się rozeźlę.
Ladacznica głęboko zaczerpnęła tchu i zerknęła przez ramię na przejście między murami, gdzie kilka służących wracało właśnie z targu z koszami pełnymi jarzyn, paplając coś ze śmiechem.
– Wiadomość mam dla Wronoga – wykrztusiła przez ściśnięte gardło. – Znalazłam kogoś dla niego. Zbója Twardokęska.
Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby i na szczycie schodów pojawił się powroźnik. Był tak wielki, że wypełniał całe drzwi.
– Wchodź! – rozkazał szorstko.
ROZDZIAŁ 19
Ulica Na Zboczu jeszcze przed świtem rozpoczęła dzionek od przeraźliwych przekleństw, którymi piekarka Gaikowa obrzuciła Lizęgę, powszechnie szanowanego handlarza śledziami. Kilka przybranych w szlafmyce głów wychynęło ospale z okien. Ktoś niecelnie chlusnął w krzykaczy zawartością nocnika. Lecz wojna pomiędzy piekarnią a kramem rybnym trwała już trzecie pokolenie, rozprawa zaś, tocząca się ze zmiennym szczęściem przed trybunałem księcia, nie rokowała nadziei na koniec zmagań. Mieszczanie zdążyli zatem przywyknąć do porannych wrzasków i zamiast wzywać strażników, po prostu z rezygnacją nakrywali głowy poduszkami, czekając, aż kłótnie umilkną, zupełnie jakby wyglądali końca letniej burzy albo gradobicia.
– A żebyś po śmierci tak cuchnął, jako twoje śledzie zgniłe! – wydzierała się Gaikowa.
Jaszczyk uśmiechnął się pod nosem, nie przestając polerować srebrnej chorągiewki przy szyldzie kantorku Fei Flisyon, wciśniętego pomiędzy skłócone kramy. W niektórych dzielnicach straże trzymają koguty, pomyślał, aby zwiastowały nastanie dnia, nas wszelako lepsze pianie z łóżek zrywa. No, ale czas się o śniadanie zatroszczyć, zdecydował. Takie mrowie pątników ściągnęło do Spichrzy, że jak się zaczną złazić do kantoru, do zmierzchu przyjdzie zapomnieć o jedzeniu.
– Darzbóg, pani Gałkowa – przywitał piekarzową. – Pięknie się wam dziś rogale udały, jeden w drugiego.
– Ano, słusznie prawi! – zarechotał złośliwie z głębi swego kramu przekupień śledziami. – Wyrośnięte i dorodne jako te rogi, co je nieboszczykowi mężowi z piekarczykami w komorze przyprawiała!
Od strony piekarni rozległ się dźwięk zatrzaśniętej gwałtownie okiennicy.
– Spłoszyliście mi posiłek – wyrzucił Jaszczyk kramarzowi. – Teraz muszę cały dzionek o suchym pysku przecierpieć.
– Młodyś jeszcze – zadrwił Lizęga – a za młodu zdrowo się czasami przegłodzić. I lepiej wieczerza będzie smakować.
Jeśli mi coś matka w rynce zostawi, westchnął markotnie Jaszczyk. Od śmierci ojca nie przelewało się u nich w domu, oj nie, miał zresztą cztery młodsze siostry, których ani kijem od miski nie odpędzisz, póki nie wyczyszczą do dna. Trzymał co prawda parę miedziaków w sakiewce, ale chciał je raczej zachować na podarunek dla posługaczki z gospody Pod Wesołym Turem.
Pomyślał z żalem, jak hucznie niegdyś obchodzono w ich dworcu Żary. Mieli piękny szmat gruntu nieopodal Spichrzy. Ziemia była pszeniczna, żyzna i zasobna, wszelako jeszcze rodzic dobrze nie przestygł, a zewsząd zjechali się stryjowie z listami zastawnymi, które pono nieboszczyk im pisał, i bratową z dziećmi na jednym wozie precz wyprawili. W strony matki nie było po co wracać, bo jej rodziciele pomarli, a majątek poszedł w obce ręce. Z początku przylgnęli więc kątem u sąsiada, który wydawał się człekiem życzliwym i od dawien dawna z rodziną żył w przyjaźni. Kiedy jednak zaczął po nocach stukać w drzwi wdowy, a i za dnia na jej cześć nastawać, zabrali się stamtąd co prędzej. Potem różnie bywało. Kręcili się trochę po pogórzu, najmując do pracy we dworach, ale nigdy to długo nie trwało, bo kobiecina z gromadką maleńkich dzieci, nawet najbardziej pracowita, prędzej czy później okazywała się zbędna. Wreszcie matka postanowiła ruszyć ku miastu, gdzie, jak powiadali żebracy, łatwiej było o zarobek, chociażby w książęcych farbiarniach. I tak właśnie osiedli pod murem Spichrzy, na Krzywej.
Chłopak zeskoczył z drabiny, na pożegnanie obrzuciwszy jeszcze tęsknym wzrokiem rogale Gałkowej.
– Wcale udatnie się błyszczy – pochwalił go Krotosz, zwierzchnik kantorka, który przystanął przed wejściem i gospodarskim wzrokiem ogarnął fasadę ich siedziby. Jego świeżo wygolona głowa połyskiwała lekko i chyba spodziewał się znaczniejszych gości, bo przywdział białą świątynną szatę z najcieńszego płótna. – Wyszykowaniśmy na święto, ale ty się, urwipołciu, zanadto do świętowania nie szykuj. Siła się dzisiaj luda zwali. Patrz im, Jaszczyk, uważnie na ręce, bo w ciżbie o oszustwo łatwo. Pojedynczo do lady niech podchodzą, a każdy grosz sprawdzaj, czy nie oberżnięty albo i fałszywy. Jaszczyk wyszczerzył zęby.
– Czy jam się kiedy dał oszukać, wasza wielebność?
– Toż ci nie zarzucam – odparł kapłan – tylko napominam, żebyś ostrożności nie poniechał. Do miasta idę, kantor na twojej głowie. Bacz na pisarczyków. Niech nie próżnują.
Chłopak posłał mu szybkie, zuchwałe spojrzenie. Siedem lat minęło od dnia, gdy Krotosz przydybał go, jak ściągnął sakiewkę Skalmierskiemu wielmoży. Kapłan najpierw dobrze złoił Jaszczykowi skórę powodem, a później zaprzągł chudego wyrostka do zamiatania dziedzińca. Z czasem zrobił go chłopcem na posyłki, potem pisarczykiem, a ostatnio coraz częściej zdarzało się, że Krotosz wychodził w środku dnia, powierzywszy mu doglądanie interesu. Jaszczyk siadywał wtedy na jego miejscu, przy ladzie w głębi kantorka i poczynał sobie tak roztropnie, że po okolicy huczek szedł, jakoby kapłan upatrzył go sobie na zausznika. Co bardziej wredne przekupki gadały wręcz, że Jaszczyk jest nieślubnym synem pryncypała. Nie dowierzano temu wszelako, bo Krotosz nie wymykał się nocką do dzielnicy uciech i nie kazał sobie sprowadzać nierządnic, co czyniło wielu jego konfratrów. Po prawdzie to stronił od niewiast i wydawał się w ich przytomności dziwnie zakłopotany. Niektórzy utrzymywali, że ma skłonność do chłopców, ale nawet najwięksi potwarcy nie domyślali się w Jaszczyku – chudym, kościstym młodziku o wąskiej twarzy szczurka i chytrych oczach miejskiego rzezimieszka – jego kochanka.
Wnętrze kantorka zasnuwał mrok, bo skąpy kapłan nie dozwalał palić świec ani kaganków, skoro słonko wstało. Pisarczykowie nerwowo rozkładali tabliczki na blatach, rychtowali wagi i siarczyście przeklinali nowe grosze, które ostatnio bito w Żalnikach – z wierzchu wyglądały na srebrne, ale więcej zawierały cyny niż poczciwego kruszcu. Wężymord wypuścił ich wielką masę i przybysze z północy mieli sakiewki pełne bezwartościowego chłamu, który należało starannie przebrać i oszacować, nie zważając na błagania i groźby właścicieli. Na szczęście przy drzwiach stało dwóch rosłych drabów, zgodzonych przez Krotosza specjalnie na czas święta, aby odprawiali nadmiernie napastliwych klientów, jeśli poważą się zakłócać spokój przybytku sług Fei Flisyon. Dla wszystkich, nawet dla piegowatego ulicznika Łyczka, który biegał na posyłki, zapowiadał się długi i znojny dzień.
Pierwszym gościem okazał się wyniosły dworzanin. Usiłował zastawić naszyjnik „ręką samego Kii Krindara od Ognia uczyniony”, jak utrzymywał zawzięcie, podczas gdy Jaszczyk, widząc, że nie tylko klejnocik niewiele wart, ale i szlachcicowi oczy podejrzanie latają wkoło, objaśniał cierpliwie, że najbliższy lombard za rogiem. Kiedy natręt wreszcie poszedł, napatoczyło się trzech dziadów ze stertą rozmaitych miedziaków, wyszczerbionych brakteatów, oberżniętych pół – i ćwierćgroszówek, z żądaniem aby całą tę nędzę wymienić im na srebrne książęce grosze. Dwóch pisarczyków niechętnie zaczęło sortować i przeliczać monety, a trzeciemu dostała się wyłupiastooka szlachcianka. Ta z kolei postanowiła zaciągnąć dług na poczet majątku przyszłego męża, Jaśnie Pana Kwarka na Solemnicy”, jak głosił pergamin umowy przedślubnej, którą ściskała w garści.