– Pókiście jeszcze nie zaślubieni – znużonym głosem tłumaczył pisarczyk – pieniędzy w zastaw dóbr małżonka brać nie możecie.
Dziewoja z początku próbowała się wykłócać, potem wybuchła głośnym zawodzeniem. Żebracy przypatrywali się temu z zainteresowaniem. W zamieszaniu chłopiec na posyłki zdołał zwinąć z lady półgroszówkę. Bezczelnie wyszczerzył zęby do Jaszczyka i czmychnął z kantorka, nieledwie wpadając w drzwiach na niewiastę w żałobnym, białym stroju.
Nosiła prostą wierzchnią suknię, rozciętą na przodzie od stanu i odsłaniającą szeroką, sukienną spódnicę, jej włosy zaś i szyję okrywała szczelnie podwika z białego lnu. Tak właśnie wygląda! zwyczajny, domowy strój ubogich szlachcianek, jednak Jaszczyk ciekawie wychylił się zza swojego stołu. Odzienie niewiasty było bowiem pozbawione wszelkich ozdób. Na upiętym wysoko nad czołem welonie nie dostrzegł żadnych znaków, jego końce swobodnie opadały na plecy i nawet z kształtu węzła jej pasa nie potrafił rozpoznać, czy panna, czy mężatka. Najbardziej jednak stropiły go buty. Sterane, solidne trzewiki pokrywał kurz i zaschnięte błoto. Jakby przywędrowała tu na piechotę, pomyślał ze zdumieniem, choć najuboższa przecież szlachcianka wolałaby przesiedzieć święto w domu niż na własnych nogach, z pospólstwem wlec się gościńcem.
Wszystko to spostrzegł niemal mimochodem, wprawnie oceniwszy po stroju, że zapewne zamierza zastawić kilka zaśniedziałych, rodowych pierścieni. Kobieta uchyliła się przed umykającym Łyczkiem i weszła do kantorku, bardzo wysoka i smukła. Nim ktokolwiek zdążył ją zatrzymać, minęła pulpity pisarczyków, wywinęła się żebrakowi, który usiłował klepnąć ją po tyłku, i podeszła do Jaszczyka. Miała najzieleńsze oczy, jakie kiedykolwiek widział, i zmęczoną twarz o skórze tak jasnej, jak u mieszkańców Wysp Zwajeckich.
– W czym mogę wam pomóc? – spytał lekko schrypniętym głosem, nie odrywając wzroku od obcisłego stanu jej sukni.
Sięgnęła na pierś, pod suknię – jej dłoń była wąska i kształtna, lecz pokryta ledwo co przyschniętymi zadrapaniami – i podała mu złożony w kilkoro pergamin. Ze zdziwieniem rozpoznał na pieczęci znak Fei Flisyon, i to nie jeden z prowincjonalnych stempli, ale wielką pieczęć bogini, przechowywaną w tragańskiej świątyni. Niepewnie obrócił list w palcach. Nie miał prawa go otwierać, lecz ponieważ stała przed nim z drażniąco obojętnym wyrazem twarzy, postanowił raczej narazić się na gniew Krotosza niż przyznać, że tylko zastępuje zwierzchnika kantorku. Znał przecież pismo, kapłan dawno temu wyuczył go liter, niezbędnych do prowadzenia ksiąg. Szybko złamał więc pieczęć, przebiegł oczami pierwsze linijki i zaparło mu dech w piersiach:
Pozdrowienia i łaska Fei Flisyon niech będą przy was, bracia, bowiem posyłamy wam żagiew, od której wielu może zgorzeć, a która nigdy nie powinna zapłonąć poza ogrodami Traganki. Ponieważ jest wolą Pani, aby ogień wędrował przez krainy niewiernych, przyjmijcie ją jako wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych. Wszakoż bądźcie baczni, czujni bądźcie, strzeżcie się tego, co ma przy boku, i tego, co za nią idzie. Nic niech nie umknie oczom waszym i co rychłej uczyńcie nam o niej wiadomość. O co z ojcowskim naszym błogosławieństwem was upraszamy, Mierosz, najwyższy kapłan świątyni Fei Flisyon od Zarazy, etc. etc.
Dziewczyna wyjęła pergamin z jego spoconej nagle dłoni, złożyła go starannie i wsunęła mu do kieszeni kubraka. Jej oblicze pozostało spokojne.
– Czy wy…? – wyszeptał bez tchu.
Położyła mu palec na wargach, nie pozwalając dokończyć.
– Myślę, że właśnie przeczytałeś swoją śmierć, chłopcze – zauważyła cicho. – Cóż za nierozważna ciekawość.
Pisarczykowie zaczęli się im przypatrywać. Jaszczykowi błysnęło w otępiałym z przerażenia umyśle, że kapłan nie daruje mu dzisiejszego wyczynu, może tylko na zbity pysk wypędzi, a może wręcz odda powroźnikom do wieży, aby przykładnie odpokutował w ciemnicy za pchanie nosa w tajne sprawki bogów. Zakręciło mu się w głowie. Znajome, setki razy oglądane wnętrze kantorku stało się w jednej chwili nieprzyjazne i obce. Pragnął odepchnąć dziewczynę i rzucić się na oślep ku wyjściu, na ulicę, gdzie wciąż świeciło jasne słońce i trwały przygotowania do największej zabawy, jaką rokrocznie wyprawiano w Krainach Wewnętrznego Morza. Ostatecznie, myślał gorączkowo, wychował się tuż przy zawilgłym murze Spichrzy, gdzie spotykają się złodzieje, żebracy i dziwki, w razie czego mógł zapaść się w ciemną toń miasta jak kamień w wodę, na tyle głęboko, aby nie odnalazł go Krotosz ani żaden z książęcych pachołków. Dość, że pokumałby się z jedną z gromad uliczników czy żaków, które, podzieliwszy między siebie spichrzańskie ulice, ściągały haracze od przekupek i rabowały mieszczańskie domy. Nie przyszedłby przecież do nich z pustymi rękami, przez lata służby w kantorku Fei Flisyon zgromadził bowiem wystarczającą wiedzę o zwyczajach bogaczy, by nawet złodziejska gildia uznała go za obiecujący nabytek.
Tyle że rejterada oznaczała kres marzeń – o domu, który kupi na zboczu Jaskółczej Skały dla matki, o wianie dla sióstr, wreszcie o własnym kantorze, gdzie kiedyś z taką samą godnością, jak Krotosz, będzie nadzorował pracę pisarczyków. Opanował się więc z wysiłkiem.
– Chodźmy stąd – poprosił. – Musicie poczekać, aż Krotosz wróci. Ale nie tu, gdzie już się na nas gapią.
Pospiesznie powiódł ją bocznym wyjściem do siedziby kapłanów Fei Flisyon, wczepionej w stromy stok Jaskółczej Skały i niemal przesłoniętej żółtą fasadą kantorku. Zdarzało mu się wcześniej bywać w tym domostwie, lecz zazwyczaj gospodarz zamykał się z nim w niewielkim alkierzu blisko drzwi, gdzie przechowywano księgi dłużników. Chłopak nie wiedział więc, dokąd zaprowadzić tego niecodziennego gościa, i nigdzie nie mógł zasięgnąć rady.
Wprawdzie wraz z Krotoszem w Spichrzy mieszkali jeszcze trzej pośledniejsi słudzy Zaraźnicy, lecz o tej porze zwykli głosić kazania w kapliczce. Pobudowano ją aż za murami, jako że kapłani Nur Nemruta od Zwierciadeł nie dopuszczali, by inni bogowie zadomowili się przesadnie w jego mieście. Jaszczyk niby mógł po nich posłać, ale psim swędem wyczuwał, że tajemnicy przybycia tej dziwacznej dziewczyny należało strzec jak źrenicy oka. Kim ona jest, skoro budzi taki strach? – pomyślał, nagle zdając sobie sprawę, że w liście nie wymieniono jej imienia.
– Może na taras – poddała lekko, kiedy nadal stał w wejściu i rozglądał się bezradnie.
– Nigdy tam nie zachodziłem – przyznał. – Nie wiem, czy…
Uśmiechnęła się kącikami ust i klasnęła w dłonie, wywabiając z wnętrza domu posługaczkę. Wysoka, koścista niewiasta wynurzyła się zza załomu korytarza z niechętnym grymasem, ściskając w ręce na wpół ogryzione żeberko.
– Prowadźcie na taras, dobra kobieto – nakazała dziewczyna. – I uprzedźcie pana, że go czekamy.
Służka wytrzeszczyła oczy, lecz rozkaz wygłoszono tak pewnym tonem, że nie ośmieliła się przeciwstawić. Kiedy wpuściła ich do środka, siedziba kapłanów Fei Flisyon wydała się Jaszczykowi labiryntem. Podłogi zaścielały grube śnieżnobiałe dywany, kanapy pokryto jasną skórą, blaty stolików połyskiwały macicą perłową, a kryształowe zwierciadła zwielokrotniały ową biel, przywodzącą na myśl znieruchomiały, zamarznięty las. Owszem, Jaszczyk słyszał wcześniej, że sługi Fei Flisyon nazywano bankierami władców, lecz nie przywiązywał do tego wagi, na co dzień bowiem Krotosz żył całkiem skromnie – nie włóczył się po mieście wzorem innych kapłanów, nie przyozdabiał stroju kosztownymi klejnotami, nie pasjonowały go ani wyścigi konne, ani teatry na nabrzeżu, gdzie nigdy nie brakowało nowych tancerek z południa. Jego spokojne bytowanie wypełniały mozolne zajęcia w kantorku i modły. Jego bogini co prawda wydawała się Jaszczykowi nieprzesadnie godna szacunku, ale rozumiał dobrze, że każdy musi wykonywać swoją pracę jak należy. Ani przez myśl mu przeszło, że taki przepych może skrywać wnętrze domostwa w głębi kapłańskiej posiadłości. Dreptał za posługaczką z oszołomiony, wytykając sobie w duchu głupotę i naiwność.