Alabastrowe kolumienki wykusza były inkrustowane czerwonym złotem i obrośnięte białymi, pnącymi różami.
– Napiłabym się soku z granatu – rzuciła posługaczce dziewczyna. – Gorący dzień.
Służąca wymamrotała coś niechętnie pod nosem i odeszła. Jaszczyk z zamętem w głowie oparł się o balustradę, powtarzając w myślach frazy z listu, który niemal palił go przez kieszeń kubraka: „żagiew, od której wielu może zgorzeć… wybraną i umiłowaną spośród wszystkich innych…”.
Dziewczyna z wyraźną ulgą ściągnęła welon i podwikę. Długie złotorude włosy rozsypały się swobodnie i Jaszczyk ujrzał nad jej czołem wąską, gładko kutą obejmę. Choć nie dbał nadmiernie o sekrety szczeżupińskiej wiary, słyszał wystarczająco wiele o dziwacznym obyczaju, wedle którego morderca kochanka bogini zajmował jego miejsce na tronie wyspy oraz w jej łożu. Po Spichrzy – szczególnie po ubogich dzielnicach – nadal krążyły śpiewki o dzielnym rzeźniku, który, poróżniwszy się srodze z mistrzami cechowymi, zgotował im krwawą łaźnię w ratuszu, po czym zbiegł z miasta na południe i jako dri deonem przez długie lata władał Traganką. Dlatego chłopak od pierwszego rzutu oka rozpoznał obręcz bogini, taką samą, jak mu kiedyś Krotosz pokazał w księdze na obrazku. Zaschło mu w ustach. Zielonooka ciekawie wychylała się z galeryjki, a on słowa nie mógł wykrztusić. Jakby złe jakoweś chwyciło go za gardło.
Bo też spotkał złe, lecz pojął to znacznie później, kiedy wiosłował pomiędzy Szczeżupinami na niewolniczej galerze. Nie zwierzolaka ze śliną cieknącą z pyska, nie smardza, nie prządkę utajoną w lesie, tylko przebiegłe zielonookie zło, daleko od tamtych gorsze i zajadlejsze. Ani się obejrzał, jak go oplotło swą nicią, owładnęło całkowicie. Nie miał szansy się obronić.
W korytarzu zaszurały kroki posługaczki. Jaszczyk poderwał się i wyjął jej z rąk tacę z dzbankiem. Nie chciał, by teraz zobaczyła dziewczynę. Kiedy patrzył, jak wybranka bogini stoi, wdzięcznie przechylona nad krawędzią tarasu, a słońce rozpala iskry na złotorudych włosach, czuł bezrozumne pragnienie, aby jej tajemnica jeszcze choć przez chwilę należała wyłącznie do niego.
Rozlał napitek do roztruchanów. Sok był ciemnoczerwony jak krew.
– Słodki jak na Tragance. – Przyjęła od niego naczynie i pociągnęła łyk, lecz poprzez ukwiecone gałęzie róż wciąż spoglądała na dachy Spichrzy. – Wędrowałam za kimś poprzez Góry Żmijowe – dorzuciła nieoczekiwanie – lecz potem straciłam go z oczu.
Jaszczyk potrząsnął głową.
– To wielkie miasto i co roku mnóstwo ludzi ściąga na święto.
– W ciżbie najłatwiej się ukryć – przytaknęła zadumana. – Wiem, że spieszył na spotkanie, a ktoś, kto ma potężnych nieprzyjaciół, musi szukać równie potężnych sprzymierzeńców. – Przeniosła wzrok na wieże cytadeli księcia. – Opowiedz mi o władcy Spichrzy, proszę.
– Młody jeszcze, ledwo mu dwa tuziny lat minęły – rzekł posłusznie Jaszczyk. – Dobry pan, sprawiedliwy, baczący i mężny, jeno wyniosły po trochu. I za dziewkami bardzo lata – dodał. – Cięgiem się przy nim dwie albo i trzy kręcą, choć szybko je pani Jasenka z siodła wysadza. Gadają ludzie, że je każe pachołkom w kanale topić. Sama jest najgłówniejszą książęcą nałożnicą.
– Czy bogom przychylny? – Uniosła lekko brew. – Czy cześć im oddaje?
Jaszczyk wzruszył nieznacznie ramionami. Jak większość wyrostków z niskiego miasta nieczęsto zapuszczał się na świątynny trakt, a sławetnych ceremonii w świątyni Nur Nemruta nie oglądał bodaj nigdy, choć matka powiadała, że tuż po przyjeździe do Spichrzy, zaniosła syna przed oblicze miejscowego boga, aby go Śniący w potrzebie wspierał. Sama wszakże starodawnym górskim obyczajem czciła ziemienników, a kilka razy w roku składała w ogniu ofiarę na cześć Kii Krindara, błagając go o powrót. Gdyby ciężka praca w farbiarni nie wysysała z niej wszystkich sił, zapewne spróbowałaby wpoić tę wiarę ukochanemu synowi, ale że z rzadka przychodziła przed zmierzchem, Jaszczyk dorastał w błogosławionym spokoju, z którego nie wyrwała go nawet służba u Krotosza. Religijne praktyki księcia Evorintha nie zaprzątały mu głowy.
– Jako każdy człek śmiertelny, nie mniej, nie więcej niż inni – odparł ze zmieszaniem, bo nie pojmował, ku czemu zmierza. – Przodków przykładem co roku posyła dary bogate na ofiarę Nur Nemrutowi. Zwierzchnika świątyni szanuje i o radę pyta. Z innymi bogami, jak władcy przystoi, w pokoju żyje.
– Z postronnymi panami nie miewa zatargów?
– Skądby? – odpowiedział rozbawiony. – Wszak to jest miasto Nur Nemruta, w samym środku świata. Święte miejsce, najświętsze – dodał. – Nikt przeciwko niemu ręki nie podniesie. Chociaż siedzimy pomiędzy Żalnikami, Skalmierzem i księstwami Przerwanki, nigdy tu wojna nie nastała. Nawet Vadiioned nie ważył się Spichrzy splądrować, jeno u bram czekał, wołając, by matka do niego na mury wyszła.
Uśmiechnęła się lekko.
– Nie wyszła?
Zdumiał się, że nie słyszała tej historii – bodajże najsłynniejszej z opowieści powtarzanych w Górach Żmijowych i najbardziej tragicznej, jako że właśnie tamte wypadki popchnęły Vadiioneda w szaleństwo i doprowadziły do upadku państwa Kopienników.
– Wyparła się go i przeklęła po tym, jak jej braci kazał na pale wbijać. A wtedy Vadiioned do reszty oszalał. Przyboczni musieli go łańcuchami wiązać, bo rzucał się i wył jak wściekły pies. Potem z siłą luda pociągnął na Żalniki i wielkie z tego nieszczęścia dla wszystkich Krain Wewnętrznego Morza nastały – wyjaśnił, zachęcony jej milczeniem.
– A ty stąd jesteś? – spytała znienacka. – Ze Spichrzy?
Jaszczyk spochmurniał.
– Dworzec pod samym miastem mieliśmy – wyznał opornie. – Piękny był, niebieską dachówką kryty, sad przy nim, pasieka i ziemi szmat. Ale jak ojciec pomarli, jego rodzeni bracia zagrabili majątek – ciągnął z goryczą. – Niechby się teraz to przytrafiło, swego nie odstąpiłbym, choćby i we wrotach ubili. Ale wtedy dzieciak byłem, przy spódnicy jeszcze.
Popatrzyła na niego, zadumana, i podała mu kryształowy kielich na długiej nóżce. Popijał chłodny sok, podczas gdy jej oczy spoglądały spod rzęs uważnie i smutno. Wreszcie, sam nie wiedząc czemu, począł jej opowiadać o sobie. Słuchała z brodą opartą na splecionych dłoniach, nie przerywając ni słowem.
– Ja obydwojga rodziców nie pamiętam – rzekła, gdy skończył. – Wychował mnie stryj, Dumenerg, i Mokerna, mamka, która bardziej mi matką niźli mamką była. Kryliśmy się po lasach, bo wojna wtedy straszna wybuchła. – Odwróciła twarz. – Między wojami rosłam, na pustkowiu, w zły czas. Jeszcze od ziemi mało co odstałam, a na pobojowisko zaczęli mnie zabierać,
rannym gardła podrzynać i trupy obdzierać nauczyli.
– Straszna jest wojna – przytaknął z sercem ściśniętym litością.
Znów zapatrzyła się w dal.
– Ludzkie głowy na pikach i kobiety z rozprutymi brzuchami, z których wyrwano płód. Stada kruków na trupach, zgliszcza i mór. Zdziczałe psy nocami na gościńcu i grasanci. Gdziekolwiek się zwróciliśmy, było tak samo. Spalone pola, zatrute studnie, wyjałowiona ziemia, obrane z mięsa szkielety bydła i szpalery ścierwa gnijącego na palach po obu stronach drogi. I pamiętam jeszcze, jakeśmy z Mokerną w chaszczach leżały. Mróz był, my ledwo opończą nakryte, a ona powtarzała: „Nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać”.
W milczeniu zamknął w rękach chłodną dłoń dziewczyny. Pochyliła ku niemu jasną, złotorudą głowę. Włosy opadły, zasłoniły jej twarz i przez chwilę siedzieli nieruchomo, niemal stykając się kolanami. Jaszczyk miał wrażenie, jakby w tamtej minucie z całego wielkiego świata pozostało jedynie ich dwoje, samotnych na zboczu Jaskółczej Skały, ponad dachami miasta.
– Tak, straszna jest wojna – podjęła. – Przyhołubila mnie, niby złota kołyska ukołysała, utuliła, daleko, daleko stąd. Byl taki człowiek – przygryzła wargi. – Kiedyś popatrzył na mnie jak na tę, którą mogłabym być, gdyby nie wypalił mnie tamten czas i nie przekuł na nice.