Литмир - Электронная Библиотека

Nie, zbójca stanowczo nie przepadał za zbrojnymi niewiastami. Uważał, że chłop powinien nosić miecz przy portkach, a białogłowa chlebową dzieżkę w komorze. Tak bogowie urządzili świat i tak powinno zostać. Wszelako roztropnie nie wydał się z tym poglądem przed Szarką, która zdawała się rozjątrzona jak rzadko. Nie ułagodził jej nawet skrzydłoń, który przykłusował do nich spomiędzy karłowatych sosenek, gdy tylko wioska na dobre ukryła się za pagórkiem.

Przy gruszy skręcili w prawo. Ścieżka do skalniaka pięła się stromą granią. Twardokęsek człapał na końcu pochodu, zastanawiając się, co dalej. O tym, że potwór wybierze właśnie jego, nie myślał wcale, lepiej nie kusić losu. Lecz niepokoiło go, że oto znów zagłębia się w Góry Żmijowe. Drogę na Przełęcz Zdechłej Krowy miał zamkniętą, nie powraca się bowiem do kompanii, którą się opuściło chyłkiem, z zagrabionym skarbczykiem na plecach. Zdołałby się co prawda nająć na służbę, ale nie w okolicznych księstewkach, gdzie pierwszy lepszy panek ochoczo nadzieje go na pal, ani w portowych miastach, gdzie rządzili kapłani Zaraźnicy. Może na uboczu, w jakiejś spokojnej, zasobnej mieścinie znalazłby bezpieczne schronienie… Tyle że podczas trzech tuzinów lat zbójeckiej kariery przemierzył Góry Żmijowe wzdłuż i wszerz i doprawdy niewiele pozostało miejsc, w których nie zapamiętano sobie jego gęby okolonej sławetną czarną brodą.

Zresztą los zaciężnego żołdaka nie wydawał mu się szczególnie kuszący. Nazbyt my blisko przy Żalnikach siedzimy, dumał sobie. Jeśli Wężymord uderzy na sąsiadów, ruszą się i nasi książęta. Każdy zechce w zamęcie jakiś ziemi kęs dla siebie ułapić albo chociaż nielubianemu kupcowi złoto wydrzeć. Nastaną tumulty, grabieże, chłopi zaczną w las zbiegać i kłusować, jak mają we zwyczaju.

A wśród takiej ruchawki o nieszczęście łatwo. Nie, nie na moją to głowę. Trzeba przyczaić się i przeczekać przynajmniej te kilka najgorszych lat, nim wszystko utrzęsie się i uspokoi na nowo, skonstatował. Jeno z czego żyć? Kapłani oddali mu aby buty i gacie na zadku. Trudno, pomyślał z melancholią, przyjdzie znów skrzyknąć kilku gotowych na wszystko pachołków. Ale nie będzie to już stara, zacna kompania z Przełęczy Zdechłej Krowy, oj nie…

Przed zmierzchem przystanęli na posiłek. Przemęka wydzielił wszystkim po kawałku chleba i pokroił gomółkę wędzonego sera. Zapijali winem ze zwędzonej przez Szarkę butelki, gawędząc pogodnie, jak przystało towarzyszom podróży, bo w obliczu skalniaka wcześniejsze niesnaski traciły na znaczeniu.

– Jak do norhemnów zawitałaś? – zagadnął dziewczynę Przemęka. – Bo mówisz po naszemu, lecz przyodziewek masz stamtąd, zza turzniańskich stepów. A nie kochają tam obcych.

– Kilku ścigało mnie z początku. – Uśmiechnęła się przelotnie i uprzedzając następne pytanie, dodała: – Wcześniej pasałam kozy. Na zachodzie. Wysokie, jałowe góry.

Akurat, pomyślał kwaśno Twardokęsek. Akurat ty mi się, dziewko, patrzysz na kozodójkę. Na pewno przy bydlętach nauczyłaś się nosić te zakrzywione szarszuny.

– A jadziołka jak ci się udało przygarnąć? – dociekał dalej Przemęka. – Pono tylko w górach dzikich żyją.

Dziewczyna sposępniała.

– Tam się właśnie przypałętał. A potem w żaden już sposób nie mogłam go przegnać. Szybki jest i strzałą go nie sięgnę.

– No, chyba nie musisz się go zanadto bać. – Książę gryzł źdźbło trawy. – Raczej innych nim poszczujesz.

Zbójca wychylił się ku nim z zaciekawieniem. Coś się działo między Szarką i Koźlarzem, coś wykraczającego poza zwyczajną niechęć banity do ścigającej go łowczyni nagród. Może już wcześniej mieli ze sobą sprawę, pomyślał z uciechą, jaką zawsze budziła w nim przeczuwana zwada.

– Jeśli trzeba. – Szarka przeniosła na księcia zimne spojrzenie. – Przeprowadził mnie przez ziemię norhemnów. Strzegł, na pustyni źródła pod kamieniami wynajdował, a kiedy bez życia leżałam, zwierzowi dzikiemu bronił przystępu. Nigdy nie spotkałam człeka, przy którym do snu równie spokojnie bym się układała.

Koźlarz wzruszył ramionami i w milczeniu począł śledzić ciemne, deszczowe chmury.

– Plugastwo to nieczyste – uroczyście oznajmił kapłan. – I tyś też plugawa, dziewko, bo go przeciwko ludziom prawowiernym judzisz. Ale już ci bogowie zasądzili karę, ogniem wieczystym przyprawioną.

Ot, durny kapłan, sarknął w duchu Twardokęsek, nie przestaje jątrzyć, a u panny główka gorąca.

– Nie wycierajcie sobie gęby bogami – mruknął – bo nie widzi mi się, byście byli z nimi w bliskiej komitywie.

– A ty nie ujadaj, kopiennicki psie – ze złością odgryzł się Kostropatka – boś między lepszymi od siebie.

Zbójca zaczął szukać kija, by zdzielić kapłana po grzbiecie, gdy z nagła mu się wydało, że coś dołem trzeszczy w zaroślach. Obejrzał się niespokojnie.

– Dalej za nami idą. – Żalnicki wygnaniec w mig odgadł jego obawy. – Może myślą, żeśmy ścieżki zmylili i rychło na szlak wrócimy.

Książę rozprostował nogi. Sorgo, olbrzymi oburęczny miecz żalnickich panów, spoczywał obok, na wilgotnej trawie, osłonięty powycieraną pochwą. Twardokęsek przypomniał sobie wreszcie, że słyszał o tym mieczu – przechowywano go razem z klejnotami koronnymi w świątyni Bad Bidmone, a na głowni miał ponoć wyrytą dewizę rodu żalnickich władców: Niestarty żelazem ni ogniem, zawsze ten sam.

Na ścieżce potoczył się kamyk, znacznie już bliżej, i teraz zbójca był pewny, że Koźlarz się nie omylił. Nieźle się słuch książątku wyostrzył, przyznał zgryźliwie. Nie darmo tak długo ucieka przed łapaczami Wężymorda.

– Przy skalniaku będziemy bezpieczni – rzekł Przemęka. – Tam rozbijemy obóz.

– Ci z nas, co go szczęśliwie miną – sarkastycznie uzupełnił Twardokęsek i znów zrobiło się trochę nieswojo.

Zmierzch zapadł gwałtownie, a ścieżka stawała się coraz bardziej stroma. W ćmie pomiędzy krzami majaczyły poszarpane grzbiety skałek. Twardokęsek czuł już w całym ciele znajome mrowienie, co stanowiło niezawodny znak, że podchodzą do skalniaka. Wiele podobnych istot kryło się wciąż po Górach Żmijowych, w głazach potężnych albo wręcz górach w ziemię wrośniętych. Ludzie czasami mawiali, że sam Zird Zekrun je posyła, by ich gnębiły. Zbójca wszakże uważał, że to tylko pogłoski, potwory bowiem z dawien dawna lęgły się w Krainach Wewnętrznego Morza i wcale nie potrzebowały przyzwolenia boga Pomortu, aby prześladować śmiertelników. Z dala od miast, w wysokich górach albo na pustkowiu, czaiło się ich osobliwe zatrzęsienie, toteż herszt, rad nierad, czasami musiał się z nimi stykać. Na większość starczał uczciwy miecz i obrotne ramię. Ale skalniaków zbójca nie lubił i jeśli posłyszał o jakimś, wolał nawet pół dnia drogi nadłożyć, inny szlak obrawszy. Były to bowiem stwory wyjątkowo wredne, na ludzką krew łapczywe, przy tym odporne jak rzadko. Stal się ich nie imała ani ogień żywy. Przepędzić się nie dawały, a uszu i oczu nie mając, opierały się wszelkim groźbom i próbom przekupstwa. Jeśli któryś z nich upatrzył sobie ofiarę – a nie przepuścił żadnej kompanii, która weszła na jego ścieżkę – nijak nie dał się powstrzymać.

Skalniaki zwykle gnieździły się w wąskich górskich gardłach, w przesmykach, gdzie skalne ściany schodziły się tak ciasno, że wędrowcy musieli iść gęsiego, jeden po drugim. Zatem gdy ich szlak nagle się zwęził, Twardokęsek wiedział, czego się spodziewać. Przemęka stanął. Zbójca rozejrzał się niespokojnie. Co prawda niektórzy powiadali, że potwór zawczasu wybiera, kogo pożre, ale herszt wierzył, że pierwsi najczęściej nie mają szczęścia i wolał poczekać na swoją kolejkę… która oby nadeszła jak najpóźniej.

Popatrzył spod oka na współtowarzyszy, rachując w myślach, kto najsampierw zostanie posłany na pożarcie bestii. Przemęka badawczo zerknął na księcia i nieznacznie wskazał brodą na Szarkę. Koźlarz nie poruszył się jednak. Może nie dostrzegł gestu, a może nie zależało mu aż tak na śmierci rudowłosej. Albo, pomyślał ze złością zbójca, nijakiego znaku nie było, tylko już mi skalniak we łbie zaczyna mącić.

38
{"b":"100643","o":1}