– I trzy jej wydamy, jak się będzie napierać – flegmatycznie odparł Kuna. – Do Goworki nie na spoczynek ludziska ściągają, nawet nie podpalanki zakosztować, chociaż przednia ona, jeno aby wieści słuchać, bo nic się w Górach Żmijowych lub w księstwach Przerwanki przed nią nie ukryje. Już tam pewnie siosterkę twą tak przydusiła, że każdy zagon owsa u was za stodołą zna jako własny.
– Wścibska jest niewiastka jak sroka i uparta. Kiedy zeszłego roku Kunę dopadła, już sobie myślałem, że wcale do domu nie wrócim. Że za chłopa u karczmarki ostanie – zadrwił Morda.
– Bo z babińcem zawsze kłopot. – Zbójca westchnął.
– No, ale się niedługo swego kłopotu zbędziesz – pocieszył go Buk. – Rychło w Spichrzy staniem. Jarmark wielki tam szykują, bydło się sprzeda i pohulamy ździebko.
Jak przewidywał Kuna, niewiasty znaleźli w kącie izby przy palenisku. Na widok poganiaczy Goworka poderwała się i wkrótce z kuchni rozległo się jej jazgotanie, że chleb jeszcze niewniesiony, wieprzka nie ma kto obracać i zdałoby się marynaty z piwniczki wydobyć. Dziewczyny zaraz przybiegły i wśród hałaśliwych przekomarzań jęły kroić pieczeń. Mięsiwo przyprawiono ziołami, których Twardokęsek nie umiał rozpoznać, lecz pierwszy kęs gorącej, tłustej świniny rozpogodził go na dobre. Goworka zaś wciąż narzekała na podatki, zeszłoroczne nędzne zbiory, pustki na gościńcu.
– Od tygodnia jesteście pierwsi – skarżyła się. – Ni pies z kulawą nogą tędy nie przejeżdża. Przyjdzie gospodę zamknąć i o kiju na żebry iść. Inaczej kiedyś bywało, przed jarmarkiem sznury wozów gościńcem ciągnęły, z daleka kupce przybywali, zza morza nawet. Ot, nic już po tym, prócz opony, co mi jeden w darze zostawił – wskazała spłowiały kawałek materii, nadpalony po brzegach od żaru paleniska; obraz, który niegdyś go zdobił, wytarł się z wiekiem, zmieniając w niekształtną plamę, zwieńczoną u góry krzywymi wieżyczkami.
Twardokęsek rozparł się wygodniej na ławie, przeciągnął. Przestronna izba, jasno oświetlona polanami w żelaznych pierścieniach na ścianach, z podłogą z solidnych, dębowych desek, które, jak wnioskował z ulotnego zapachu ługu, nie dawniej jak wczoraj szorowano starannie, łatwo mogła pomieścić trzy albo i cztery tuziny chłopa, a palenisko obliczono nie na świniaka, ale co najmniej wołu. Wszystko było jak trzeba: strawa zacna, obejście czyste, karczmarka dbająca o wygodę gości, a dziewki bardziej niż przyjazne. Coś go jednak niepokoiło, choć nie potrafił zrozumieć, co.
Jak przystoi niewiastom, Szarka i wiedźma jadły przy osobnym stoliku. Morwa zaś wcale nie jadła, tylko z zaciśniętymi ustami przypatrywała się rozprawiającej z wolarzami gospodyni. Teraz, wśród innych kobiet i w świetle pochodni, Morwa wydawała się dokładnie tym, kim była: postarzałą, steraną dziwką w porwanym i splamionym błotem lawendowym kubraku. Zresztą jej jednej Goworka nie pozdrowiła u progu ani nie zaprowadziła wraz z Szarką i wiedźmą do komory, gdzie naszykowano kąpiel dla niewiast. Ladacznica więc tak się rozsierdziła, że mimo głodu nie mogła nic przełknąć. Wprawdzie od dobrego tuzina lat obracała się po gościńcu, a jeszcze wcześniej, kiedy była gładka i świeża, terminowała w spichrzańskim zamtuzie, zdążyła zatem przywyknąć do upokorzeń i łajań. Niejedną też noc spędziła w kozie, jeśli jakiś nazbyt gorliwy kaznodzieja przyłapał ją na nierządzie nieopodal kościoła. Ale tylko najśmielsze lub najbardziej zdesperowane dziwki zapuszczały się aż tutaj, na sam skraj Gór Sowich, toteż w oberżach witano ją przyjaźnie, bo każdy karczmarz wiedział, że niewieścia kompania w cudowny sposób sprawia, iż rozsznurowują się nie tylko męskie portki, ale i sakiewki. W gospodzie Goworki wszelako wszystko było na opak, przeciwko naturze: zamiast warzyć przy ogniu polewkę, baby królowały w głównej izbie, a chłopi nadskakiwali im jak głupcy. Morwa zaklęła w duchu, kiedy roześmiana pyzata dziewoja wniosła kolejny dzbanek podpalanki. Nazbyt długo przemierzała trakty, by nie poznać dogłębnie skąpstwa karczmarzy, toteż nie podobała się jej ta niecodzienna hojność. Nie ośmieliła się głośno swarzyć z gospodynią, aby nie odstręczyć od siebie wolarzy, mamrotała tylko pod nosem przekleństwa, tym bardziej wyszukane, im bardziej frywolny obrót przybierała rozmowa przy wielkim stole.
A tam podpalanka zaczynała uderzać do głów. Goworka zdjęła fartuch, rozwiązała górne troki koszuli i, oparta na ramieniu Kuny, wachlowała się chustką, gdyż mimo upału w izbie okiennice pozostawiono szczelnie zatrzaśnięte. Śladem gospodyni, dziewki wmieszały się pomiędzy gości, pozwalając się pod blatem nieznacznie obmacywać.
– A to jeszcze prawią – paplała niestrudzenie karczmarka – że ów przeklętnik, Smardzowy syn, na północ ciągnie. Z kapłanami Bad Bidmone spiskuje, bo dużo ich nadal po lasach siedzi. Zamierzają się jakoby ze Zwajcami zmawiać przeciwko Wężymordowi. I po co to wszystko? – spytała z goryczą. – Za Wężymorda dostatek wreszcie nastał, spokój a porządek. A jak się ta wojna rozpocznie, kupce ze szczętem jeździć przestaną. Grasanty tylko włóczyć się będą, i palić, rabować, mordować.
– Chłopa wziąć trzeba – poradził jej Morda – żeby i gospody, i gospodyni bronił. Byle nie wędrownego parobka, lecz prawdziwego gospodarza. Ot, choćby jak nasz Kuna – zarechotał. – Może niepiękny on z gęby, ale człek spokojny i stateczny. A że wiekiem starszy, to i dobrze. Jako powiadają, im kot starszy, ogon jego twardszy.
Wśród głośnego śmiechu karczmarka pokraśniała i zagroziła wolarzowi, że, jeśli nie zaprzestanie drwin, z bydełkiem będzie się tej nocy kładł na pastewniku.
Morwa nie zdzierżyła.
– Popatrzcie, jak się to próchno mizdrzy – syknęła po cichu do Szarki. – Żeby tylko kiecki przed nim w izbie nie zadarła, zdzira stara, grób pobielany. Nie darmo, widzę, gospodę Pod Szczurakiem wołają, bo pani gospodyni i pod zwierzołakiem by legła, tak ją przyrodzenie swędzi.
Rudowłosa posłała jej jedynie krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs, a wiedźma wychyliła do dna kolejny kubek. Piła cały wieczór, choć i Morwa, i Szarka ledwie moczyły usta. Najpierw sama obsuszyła niewielką flaszę, którą postawiła przed nimi Goworka, potem bez pytania przeszła do drugiego stołu i ściągnęła z brzegu dopiero co napoczętą karafkę. Nawet zbójca, z natury i nawyku człek trunkom przychylny, zląkł się, aby to wiedźmie pijaństwo nie ściągnęło na nich jakiegoś nieszczęścia. Chciał jej zabrać naczynie, ale nieoczekiwanie Kuna ujął się za jasnowłosą niewiastką.
– Sam pijesz, tedy i dziewce nie broń. – Położył mu ciężką łapę na ramieniu, z powrotem sadzając za stołem. – Ty, Derkacz, myślisz, że ja skurwysyn ostatni, bom wczoraj pozwolił, żeby je nad Trwogą zbóje pomacali. – Bystro spojrzał Twardokęskowi w gębę.
– Ale ja ci powiem, że i tak nic byśmy przeciwko kompanii z Przełęczy Zdechłej Krowy nie dokazali. A na gościńcu mus twardym być, inaczej gardło dać przyjdzie niezawodnie. Lecz dziewce pić nie broń, bo teraz dla niej podpalanka najlepsze lekarstwo. Zamroczy się, to i zapomni, i żal z niej trunek wypłucze.
* * *
Mroczek oblizał popękane wargi. W gardle mu zaschło, w płucach paliło żywym ogniem i oddałby w tej chwili wszystkie zrabowane klejnoty za łyk tęgiej gorzałki dla pokrzepienia. Tak długo już plątał się po podziemnych korytarzach, że z bólu ledwie mógł ustać. Rana się otwarła i krew sączyła się wolno spod bandaży, ale wreszcie zdało mu się, że głuchą ciszę podziemia mącą co jakiś czas odlegle głosy. Zmierzał więc ku nim wytrwale, osłaniając dłonią dopalający się kaganek. Ale wrócić i tak by nie zdołał, bo dawno się zagubił w gmatwaninie jam i korytarzy. Niektóre z nich sprawiały wciąż całkiem zacne wrażenie, omurowane starannie i pokryte zaprawą niby książęce lochy – a w tych Mroczek miał niejakie obycie – choć od lat ich nie naprawiano, bo mury popękały i zasnuły się wiekowym brudem. Gdzieniegdzie jednak natykał się na zwykłe ziemne nory, podobne do tych, w jakich gnieżdżą się dzikie zwierzęta. A co najbardziej osobliwe, nie natrafił na żadne ślady ludzkiej bytności. Gdyby nie rana, pewnie lękałby się niepoślednio, że nikt go tu nie odnajdzie i przyjdzie mu zdechnąć w ciemności, pospołu z glizdami i nietoperzami. Ale ponieważ i tak nie żywił większej nadziei, że się wyliże, było mu wcale lekko na duszy i póki miał jeszcze siły, pogwizdywał wesoło, by dodać sobie animuszu.