* * *
Zrazu Mroczek usłyszał jedynie szuranie. Nieznaczny chrobot dochodził tuż znad ziemi, towarzyszyły mu dziwne pomruki i posapywania. Spróbował unieść powieki, lecz okazały się zdumiewająco oporne, za to w jego piersi ocknął się tępy, przytłumiony ból. W tejże samej chwili przypomniał sobie i potyczkę u Trwogi, i późniejszą Twardokęskową zdradę, ostrze wyrzucone znienacka, lecz niechybnie. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy miał pewną rękę, z dawien dawna przestawał z nożownikami i zdołał się dobrze wyuczyć ich sztuczek, toteż Mroczek dziwił się, że sam wciąż żyje i dycha. Bo żył niezawodnie, zanadto kłuło go przy każdym oddechu, by mógł znajdować się w ciemnych, podziemnych salach Issilgorol, gdzie, jak wykładają kapłani, człek jest pozbawion ciała i wszelkich jego przypadłości.
Wszelako i tu wyczuwał w powietrzu wilgoć i duszną stęchliznę, zupełnie jakby istotnie zawędrował w głębokie sale podziemnego królestwa zmarłych. Czyżby pachołkowie mnie zdybali w krzakach, pomyślał z niepokojem, i przewiązawszy rany, powlekli do tiurmy? Na wszelki wypadek poruszył nieznacznie nadgarstkiem. Znękane mięśnie reagowały powoli, niechętnie, ale nie, nie skrępowano go. Zresztą, skonstatował po chwili, z wysiłkiem starając się odzyskać jasność umysłu, żołnierze księcia nie zapuszczają się w Góry Sowie, chyba że wielką kupą, a teraz, w przededniu karnawału, nikt nie zaplanuje zbrojnej wyprawy. Widać zawdzięczał ocalenie jakiejś litościwej duszy, która górskim traktem spieszyła do miasta na święto. Nie kupcowi – ten zdaniem Mroczka nie zatrzymałby się przy rannym, najwyżej po to, by go kopniakiem uprzątnąć, gdyby zagrodził drogę wozowi. Prędzej grupie wędrownych kapłanów albo zacnej białogłowie, bo one bywały trochę miększego serca. Wciąż miał na nogach buty, więc zaprawdę trafił mu się wybawiciel szlachetny i zgoła nieubogi: biedak, choć może by życie oszczędził, niezawodnie złupiłby cały dobytek.
Szuranie zamilkło, a rozmyślania pokrzepiły go tak dalece, że zdołał otworzyć oczy. Istotnie, znajdował się w piwniczce lub raczej w jamie, bo spomiędzy nielicznych kamieni w ścianach bujnie wyrastały korzenie drzew i osypywała się ziemia. Ułożono go na prostym drewnianym blacie i pozostawiono samemu sobie. W mdłym świetle łojowego kaganka, co ćmił się zawieszony na jednym z kłączy, dostrzegł pod ścianą glinianą miskę i kilka okrwawionych szmat, którymi zapewne przemyto mu rany. Wszystko to pospołu zdawało mu się tak niecodzienne, że mozolnie uniósł się na łokciu, a potem usiadł, chwyciwszy się za ugodzone nożem miejsce. Rana rwała dotkliwie pod grubą warstwą bandaży; powinien leżeć nieruchomo i wypoczywać, póki się da. Mroczek wszelako nigdy nie potrafił się długo opierać ciekawości. Ujął zatem kaganek i zgięty wpół, przytrzymując się korzeni, ruszył w głąb lochu.
* * *
Zbójca jechał posępnie, bez zapału. Z początku poranek nastał rześki, jak to w górach, potem jednak skwar uczynił się okrutny, a stado, nie zwalniając, parło naprzód. Wreszcie zmordowany zrzucił koszulę. W samej tylko skórzanej kamizeli, z gębą obwiązaną grubą chustą, popuścił wodze i zdał się na rozsądek kasztanki. Gdzieś, w tumanie ciężkim od smrodu bydląt i czerwonego suchego pyłu, mignęła zbójcy skurczona twarz wiedźmy. Ogromne, nabrzmiałe ślepia błysnęły nad karkami wołów. Z przestrachu zakłuło go w boku. Oglądał już wcześniej wiedźmi szał, a jasnowłosa niewiastka od wczoraj chodziła jak błędna. Zaraz jednak odpędził tę myśl, pochłonięty wypatrywaniem szczuraków wśród wyschniętej, przydrożnej krzewiny i pomiędzy rzędami poszarpanych skałek; tu i tam przybliżały się do traktu niby ostre grzbiety pradawnych żmijów.
Lecz – przynajmniej tym razem – złe miało go oszczędzić i pod wieczór nienaruszony dotarł do granicznej rzeczki; woda była purpurowa od dopalającego się słońca.
– Ech, przejechalim! – wrzasnął Buk. – Przejechalim!
– W karczmie gardło zdałoby się przepłukać! – odkrzyknął z radością Twardokęsek.
– Nie bójże się, jest i gospoda! – Poganiacz zaśmiał się. – Popod Szczurakiem ją zowią, bo karczmarka podobno i zwierzołaków nie przepłoszy, gdy zimową porą w okienko zastukają. Niech latarnię nad bramą dziewka zapali, to i stąd ją uwidzisz. A podpalanka tam – dodał z rozmarzeniem – że lepszej w Górach Żmijowych nie znajdziesz.
Kiedy podciągnęli bliżej, okazało się, że witały ich nie jedna, ale trzy latarnie – nad dżwierzami i na rogach dachu, przy wyrzeźbionych w cisowym drzewie maszkarach, które zapewne miały wyobrażać szczuraków. Gospodyni wybiegła im na spotkanie aż na skraj traktu, w obsadzoną wiśniami aleję.
– Bydlęta na pastewnik popędźcie – zarządziła – tam mocna zagroda. Sami do środka chodźcie co żywo. Balie dziewkom nagotować przykazałam, wyparzycie się we wrzątku. Jeno chyżo, bo prosiak skwierczy na rożnie, należycie już przypieczony.
– Tedy i prosiak czeka? – Kuna udał zdziwienie. – Gdybym cię nie znał, Goworka, pomyślałbym, że ze szczurakami się zmawiasz, coby wiedzieć, kogo gościńcem przepuszczą.
– E tam, głupio gadasz, że strach. – Karczmarka z nieszczerą złością klepnęła zad jego ogiera. – Toż od południa kurz na trakcie widać. Oj, ogromnąście mnogość bydląt spędzili tego roku. Aby mi w żyto nie lazły! A tu, powiadają, wojna będzie w Żalnikach. Podatkami nas takowymi gniotą, że jeno gardło sobie własnymi rękoma poderżnąć, bo żyć zaiste się nie da. Niby żalnicki pan na Zwajców ruszyć zamierza, jednak coś mi się to wcale nie widzi… A poszło nazad! – Trzepnęła patykiem niesforne kurczę, które, korzystając z uchylonych wrót, usiłowało przemknąć na gościniec. – Przecież rok w rok Wężymord ze Zwajcami wojuje, jeszcze dwóch zim nie masz, jak im okręty popalił. No, ale niechby i na Zwajeckie Wyspy się wyprawiał, ja nijak pojąć nie mogę, czemu mnie podatkami dręczą. Gdzie my, gdzie Zwajcy! Tak mi się raczej zdaje – zachichotała – że nie tyle o wojnę idzie, ile że książę pan dziewkę za mąż chce wydawać. A że pokraczna ponoć i chłopów już nielekko świadoma, posag przyjdzie dać niezgorszy. Tak czy siak, my te jaśniepańskie konkury odcierpim. Ale ty, Kuna, po staremu u mnie bydlątko abo i dwa ostaw, a o zapłacie gadać nie będziem. Podpalanki też na drogę nie poskąpię.
Oszołomiony z lekka Twardokęsek przysłuchiwał się niezmożonemu potokowi słów wypływającemu zza wystających zębów karczmarki. Od pierwszego rzutu oka znać było, że Goworka nie dozwoli, aby w jej własnym obejściu ktoś inny grał pierwsze skrzypce. Nosiła się dostojnie, w białej, sztywno wykrochmałonej koszuli, rdzawej sukiennej spódnicy, z grubymi splotami warkoczy, upiętymi wysoko nad czołem. Była okazałą kobietą, która pogodnie dobiegała końca trzeciego tuzina zim.
Dwie bosonogie, rumiane dziewki powiodły wolarzy do łaźni. Z westchnieniem ulgi zbójca zanurzył się w parującą kadź. Opodal trzech poganiaczy okładało się po grzbietach winnikami, inni polewali wodą rozgrzane kamienie. Twardokęsek czuł, jak zmęczenie ostatnich dni rozpełza się pomału po całym ciele.
– No, Derkacz – Kuna wychylił się z sąsiedniej balii – jużeśmy prawie w Spichrzy. Jeszcze tylko dwa miasteczka miniem, ale tam naród spokojny, a kraj dostatni. Pociągniem teraz powoli. Bydłu zda się odpocząć, a i ludziom wytchnienie potrzebne.
Buk zaśmiał się lubieżnie.
– Goworka zadba, abyś jutro bardziej jeszcze wytchnienia wołał! Tak się jej ślepia do ciebie świeciły, jako kocisku do sperki!
– A niechaj ją Kuna zdrową bierze – odezwał się inny. – Jeno nie przed wieczerzą, bośmy głodni okrutnie. Potem zasię, kiedy świniaka obierzem, za jedno, czy karczmarka będzie w izbie, czy u siebie na łożu w komorze.
– Byle klucze do piwniczki ostały! – krzyknął ktoś z kpiną.
– Ostaną, ostaną – uspokajał Morda. – Goworka do zbytków skora, ale koło gości chodzi jak mało która, nic rzec nie można.
– Zdaje się, że często u niej popasacie – wtrącił Twardokęsek. – Choć nietania ta gospoda, jeśli wołu abo i dwa za nockę zapłacicie.