Spędzili woły w gęstą gromadę na brzegu gościńca. Kuna prowadził, a inni wedle porządku szli po obu stronach, Szarka blisko Twardokęska. Z początku zwierzęta truchtały powoli, niewiele sobie robiąc z wysiłków poganiaczy. Ale gdy gościniec zaczął się nieco obniżać, a wolarze nie ustawali we wrzaskach i strzelaniu batogami, pognały prędzej. Twardokęsek jechał w gęstej kurzawie, rycząc na całe gardło i zachęcając bizunem oporne sztuki. Niekiedy słyszał poprzez tętent kopyt głosy innych, ale nie miał czasu patrzeć na boki. Gdyby kto był teraz na trakcie, pomyślał, a nie zdążył uskoczyć, to w jednej chwili go bydlęta stratują. Niedziwne zatem, że poganiaczy za nic mają po karczmach.
Przystanął, łyknął wody z bukłaka. Przed nim zwierzęta parły zbitą masą. Siwe grzbiety wołów wynurzały się z tumanu i, smagnięte, znikały ponownie w kurzawie. Raz po raz migał mu też przed oczyma błękitny skrzydłoń i ciemna chustka na twarzy Szarki.
Słońce wspięło już wysoko, gdy dotarli do brodu. Trwoga sączyła się płytkim, kamienistym korytem, a woda sięgała bydlętom zaledwie do kolan. Kuna objechał stado, zegnał krnąbrniejsze sztuki i powolutku podprowadził je do brodu. Znużone zwierzęta musiały ugasić pragnienie, więc i dla ludzi nastał krótki moment wytchnienia.
– Jakże tam? – krzyknął do Twardokęska.
– Spokojnie – odparł zbójca. – Jeno furgonu ni śladu.
– Może niedługo się pojawi. – Poganiacz obojętnie zakasał koszulę, obmył spocone ramiona i kark. – Albo koło wieczerzy się spotkamy, bo teraz czas nam ruszać.
– Bydlęta utrudzone – mruknął pod nosem zbójca, któremu przypomniały się ostrzeżenia Szarki i znów zdjął go niepokój o wiedźmę.
– A co ja, ślepy, że nie wiem? – obruszył się Kuna. – Bez powodu ich przecież nie marnuję. Ale na drugim brzegu już ze szczętem ziemia szczuraków, nie chcę więc tutaj popasać ani chwili dłużej niż trzeba. A wy na siostrę miejcie baczenie, bo tam łatwo o złą przygodę.
Twardokęsek zaniepokoił się nie na żarty.
– Przecież chyba zwierzołacy na gościniec nie lezą?
– Niby nie – wolarz skrzywił się z niechęcią – ale strzec się trza. Oni od zbójów gorsi.
Twardokęsek omiótł przeciągłym spojrzeniem skały po drugiej stronie Trwogi, z rzadka jedynie porośnięte drobnymi kolczastymi krzakami. W opactwie Cion Cerena zasłyszał od pątników, jakoby zwierzołacy coraz śmielej wyłazili ostatnio z jaskiń pod Górami Sowimi i nawet za dnia pokazywali się na pograniczu. Zmełł w ustach przekleństwo.
Szczuracy zawsze gnieździli się pod Górami Sowimi, choć sów tam nie widywano, bo je dawno ze szczętem zeżarli. Było to plemię zwierzołaków, skryte, plugawe i stroniące od ludzi. Mało kto mógł się poszczycić, że oglądał któregoś z bliska, choć kmiotkowie gadali po przysiółkach, że w jasne noce nadal zakradają się do domostw i porywają dziewki. Nienawidzono ich powszechnie, tym bardziej że nie imało się ich żelazo. Nawet dobrze poranieni przyjmowali na powrót zwierzęce kształty i chronili się pod ziemią. Podobno w dawnych czasach kapłani Mieczownika znali zaklęcia, które broniły im wstępu w ludzkie siedziby. Obecnie pamięć o tamtych remediach ze szczętem już zaginęła, lecz wysoko w górach nikt nie układał się spać, nie omotawszy wprzódy belki nad drzwiami czerwoną nicią, poświęconą w kapliczce Kii Kridnara.
Kiedy stała jeszcze Stopnica o rdzawych murach, stolica Kopiennickich, ludzie się mniej bali. Wszelako i tam podejrzliwie patrzono na niskich, myszatych nieznajomych i po zmierzchu żaden karczmarz nie wpuścił ich za próg. Pogłoska niosła, że skoro zajdzie słonko, szczuracy przemieniają się i oblekają w ludzką postać. Powiadano też, że są pokraczni i drobni, słusznemu chłopu nie sięgający wyżej niż do ramienia, o nastroszonych wąsiskach i głęboko wpadniętych, ciemnych oczach, cętkowani i chudzi na gębie. I że niegdyś władali całymi Górami Żmijowymi.
Jednakże póki państwo kopiennickie nie obróciło się wniwecz, szczuracy po cichu siedzieli w Górach Sowich. Dopiero potem, kiedy domena Vadiioneda rozpadła się na drobne księstewka, a norhemni jęli forsować szlaki przez szczyty, zaczęli sobie śmielej poczynać. Widywano ich za dnia, jak odganiali od stad bydła co okazalsze sztuki. Ze spichrzy ginęło ziarno, płótno po komorach znajdowano doszczętnie pocięte i zmarnowane, a podobno i dzieciaka nieraz w chlewiku czy oborze zadusili. Strach padł na ludzi. Osady wokół Gór Sowich pustoszały powoli, lecz dalsze okolice trzymały się jeszcze dziarsko. Aż na koniec zwierzołacy przynieśli morową zarazę.
Ukradkiem szli od wioski do wioski i zatruwali studnie. Kiedy pomór rozlał się szeroko i przetrzebił Kopienników, wyroili się i sami szczuracy. Wyłazili spod ziemi w miejscach, gdzie nie został nikt zdatny do obrony, dobijali dogorywających i podpalali domostwa. Działo się tak wszędzie na prawym brzegu Trwogi, toteż ci, którzy przeżyli plagę i ocaleli z pogromu, ładowali dobytek na wozy i pospiesznie uciekali na południe. Tam zresztą bynajmniej nie witano ich gościnnie, gdyż lud Przerwanki również obawiał się zarazy. Na granicy uchodźcom zastąpiły drogę wojska książąt, z drugiej strony zaś stali szczuracy, więc Kopienniccy nie mieli dokąd się cofnąć. Nieliczni przedarli się do Zalników lub Spichrzy, inni rozproszyli po górach. Z tych ostatnich wywodziła się matka Twardokęska i w jej rodzie, doszczętnie już schłopiałym i zubożonym, nadal przechowywano wspomnienia dawnych dni.
Sam herszt nie miewał ze szczurakami żadnych sporów. Zbóje siedzieli na Przełęczy Zdechłej Krowy od niepamiętnych czasów i przezornie unikali zatargów z mieszkańcami Gór Sowich. Gościniec rozdzielono sprawiedliwie. Co na lewym brzegu, to zbójeckie, co na prawym – zwierzołaków, a pośrodku, na strudze, tego, kto pierwszy uderzy. Czasami Twardokęskowi zdawało się, że widzi o zmroku po drugiej stronie przygięte nad ziemią, nie całkiem ludzkie kształty, ale nie przekraczał Trwogi, więc nie wchodzili sobie ze szczurakami w drogę.
Przełknął ślinę. Białe wapienne skałki za rzeką były bezludne i milczące.
Z tyłu na trakcie słabo zaterkotał furgon.
– Ot, Morwa nadciąga – z ulgą skonstatował Kuna. – Wytchnęlim, czas dalej popędzić. Jeno powoli, spokojnie, bo tu na rzece wądoły głębokie. Jak noga bydlęciu utknie, inne go stratują. A i sami się strzeżcie. Konie szczuraków czują, tedy niespokojne. Twardokęsek wyraźnie już odróżniał na trakcie ryże klacze i lawendowy kubrak dziwki. Jechała chwacko, rozparta pośrodku kozła, raz po raz strzelając biczyskiem nad końskimi grzbietami. Wóz kolebał się na wybojach i podskakiwał coraz bliżej.
– Nu…! – krzyknął Kuna. – Poszli!
Twardokęsek okręcił gębę płatem sukna dla ochrony przed pyłem, trzasnął bizunem wielkiego wołu, który zaparł się na skraju Trwogi, i począł spędzać w wodę przestraszone cielaki. Uwijał się, póki ostatnie bydlę nie wlazło do rzeki. Na koniec spiął krępą kasztankę, podarunek mnicha z opactwa Cion Cerena, i wjechał na ziemię szczuraków.
Czy dostrzegł coś kątem oka, czy też przypomniał sobie, jak niegdyś czatował u tego samego brodu – dość że się obejrzał. Morwa dojeżdżała do rzeczki, a za nią, w wąskim żlebie, krzaki tarniny trzęsły się i chybotały coraz niżej.
– Kuna! – wrzasnął co tchu Twardokęsek. – Bywaj tu, Kuna!
Ale pierwsi zbójcy wpadali właśnie do kotlinki. Twardokęsek zmrużył załzawione od kurzawy oczy. Na przedzie gnał Mrówka, w kołpaczku suto rysiem obszytym, w nabijanym ćwiekami półkożuszku, i wywijał nad łbem maczugą. A obok był Mroczek, niegdyś kupiec bławatny, z rohatyną. Za nimi Olsza z pałką, zbiegły niewolnik, który pół życia strawił na kupieckich galerach, postarzały teraz mocno, z bielmem na lewym oku, lecz wciąż krzepki. Dwóch następnych Twardokęsek nie rozpoznawał, musieli dopiero co dołączyć do kompanii. Ale zaraz mignęła mu znajoma, od stóp do głów odziana w błękit sylwetka – to z taneczną gracją schodziła w dół Vii, Visenka, jak ją czasami Twardokęsek zwał, smagłoskóra Servenedyjka; zgrabna, zakrzywiona szabelka połyskiwała u jej boku w srebrzystej pochwie. Dalej leciał Strzałka, potężny, głupawy pachoł z pobliskiego sioła. W ręku miał sznur do łapania koni.