Szarka owinęła się płatem jasnego płótna i bosa, z mokrymi splotami włosów na plecach, zbliżyła się do chłopaka.
– Przypomnij sobie – przyklękła przy nim i położyła mu dłonie na ramionach – kto zacz ta niewiasta, która z powroźnikami przyszła.
Chłopiec gapił się na nią z przestrachem, jak na zjawę.
– A skąd mnie wiedzieć? Jedni powiadają, że mniszka ze świątyni, a drudzy, że i ona wiedźma.
Szarka odgarnęła mu z oczu płowe, skołtunione włosy.
– Nic się nie bój, tylko całą prawdę mów. Jakbyś przed samym księciem panem stał.
Łyczko przestraszył się jeszcze bardziej.
– Wyście od naszego pana Evorintha?
– Od niego samego, Jasenka mnie wołają – odparła miękko.
Krotosz ledwie powstrzymał jęk, gdy Szarka podszywała się pod wszechwładną faworytę. Lecz na brudnym obliczu Łyczka pojawił się wątły przebłysk zrozumienia.
– Cytadela gości pełna – łagodnie tłumaczyła Szarka. – Lęka się więc pan nasz dobry, aby kto w tym zamęcie bezeceństwa jakiegoś nie uczynił. Może być, że tamta niewiasta zacna, która przeklętnicę książęcym wskazała, i o innych sprawach wiadomość mieć będzie.
– Lipnik ją oglądał – wyznał ostrożnie Łyczko. – Niecałkiem stara jeszcze białogłowa, mówił, ale brudna i obdarta, jak żebraczka, i wielce przerażona. Wiedźma, jak ją ujrzała, strasznie krzyczeć zaczęła i wygrażać.
– Co krzyczała?
Wzruszył ramionami.
– Jako to u wiedźm we zwyczaju. Potem ją pachołkowie w żelazo zakuli, lecz dalej wrzeszczała, że znamię śmierci na czole tamtej widzi, że z psami pospółek, choć gorzej niż pies zdychać będzie, i że z psami jej ścierwo rzeką popłynie. A potem już wiedźma się nie darła – dokończył pod ponaglającym spojrzeniem Szarki – bo jeden pachołek, ani chybi bardziej od innych krewki, w gębę jej pięścią przyłożył, zęba wybiwszy.
Dziewczyna podniosła się z klęczek i zwróciła ku Krotoszowi, który rozpaczliwie starał się nie okazywać przy chłopaku wzburzenia.
– Czyż nie dostrzegacie – spytała cierpko – że zło rozhulało się dzisiaj na dobre w tym mieście i nie oszczędzi nikogo?
– Mylicie się – odparł. – Bogowie zawsze sprawiedliwie rozdzielają dobro i zło, i tylko oni władni rozstrzygać, co komu przypadnie.
Po wszystkim, co dzisiaj usłyszał, naprawdę pragnął w to uwierzyć.
* * *
Przekleństwo wiedźmy pozbawiło Morwę resztek przytomności umysłu. Jeden z powroźników, chyba bardziej od innych ludzki, podał jej dla pokrzepienia skórzaną manierkę z gorzałką. Łapczywie nabrała trunku w usta, lecz zęby tak jej szczękały, że prawie wszystko pociekło po brodzie. Oprawcy z rechotem pokazywali ją sobie palcami. Sama Morwa nie śmiała podnieść głowy, by nie napotkać spojrzenia upiornych żółtych ślepi wiedźmy. Nawet groźby Twardokęska, który, nie dbając o wymierzane mu razy i kopniaki, przyobiecywał jej straszliwe męczarnie, nie były tak przerażające, jak kilka słów chudej, jasnowłosej niewiastki. Zanadto dobrze pamiętała, ilu szczuraków spłonęło wczoraj od ognia z jej trzewi.
W Wiedźmiej Wieży oboje więźniów pospiesznie powleczono do lochów, a Morwę ktoś odepchnął kuksańcem pod ścianę. Powroźnicy i kapłani naradzali się przyciszonymi głosami. Nawet nie usiłowała łowić słów. Czekała, przywierając do wilgotnego, lodowatego muru. W jej profesji trzeba było umieć schodzić ludziom z oczu.
Najbardziej trwożył ją sługa Zird Zekruna, wysoki, chudy człek, który czasami spoglądał na nią zimnym, pełnym nienawiści wzrokiem. Tkwiła więc w bezruchu, starając się upodobnić do porzuconej kupy szmat. Ale atak nadszedł ze zgoła niespodziewanej strony.
– A co z nią? – Drobny, szczupły na gębie sługa Pomorca pochwycił ją za ramię i szarpnięciem wyciągnął na środek sali.
Morwa przypadła do nóg starszego z kapłanów Nur Nemruta.
– Pomiłujcież, wasza wielebność! – wyszlochała. – Obrońcie mnie przed przekleństwem. Wszak ja jeno bogu naszemu służę!
Nie dla innej przyczyny wiedźma na mnie nastaje, jeno dlatego że ja wam wieść przyniosłam o najeździe szczuraków i jej niecnych występkach.
Kapłan Śniącego skrzywił się z obrzydzeniem i uczynił lekki gest ku powroźnikom. Dwaj z nich natychmiast złapali dziwkę pod łokcie i poderwali z ziemi.
– Lichy byłby to bóg, coby musiał na twych posługach polegać – rzekł z drwiną Spichrzanin. – I pierwej mieliśmy o tym najeździe wiadomość, nim twoja noga w mieście postała. Zatem ja do ciebie żadnych roszczeń nie wnoszę.
– Niech idzie swoją drogą – dorzucił opasły powroźnik, który z nią rozmawiał na początku. – Chyba żeby ją tutaj w loszku z dzionek albo dwa potrzymać, aby w czas Żarów zamętu jakiego nie wszczęła.
Morwa, która teraz nie liczyła na żadną nagrodę, już chciała wybuchnąć jazgotliwym dziękczynieniem, kiedy rozległ się arystokratyczny głos sługi Zird Zekruna.
– Nie tak prędko.
Wszyscy obrócili się ku niemu z zaskoczeniem. Starszy ze spichrzańskich kapłanów opanował się szybko. Znać było po nim, że chce się co prędzej wyrwać z tej dusznej, przesyconej smrodem ziół i strachem izby.
– Jeśli wam w drogę weszła, tedy ją sobie bierzcie – oznajmił obojętnie. – Choć dziwnym mi się wydaje, żeby się mogła waszemu bogu taka nędza przydać.
Tamten uśmiechnął się zimno.
– Krętymi ścieżkami chadzają zamysły nieśmiertelnych. A ona ma wiadomość o tej drugiej dziewce, tej, którą tropię. I może łatwiej przyjdzie się w jej wyznaniach rozeznać niźli w wiedźmim bełkocie.
Morwa znów spróbowała się wyrwać ku spichrzańskim kapłanom.
– Nie! Ulitujcie się, wasze wielebności. Ja za błagalniczkę przy świątyni zostanę… ja…
Resztę jej słów zagłuszył zgodny śmiech oprawców i kapłanów.
– Ot, byłby rad Nur Nemrut, gdyby mu się taka błagalniczka trafiła! Ze zdumienia dech by mu zaparło – zarechotał młodszy z kapłanów i zaraz umilkł pod karcącym spojrzeniem zwierzchnika.
– A wedle tej rudej niewiasty – jeden z powroźników, szpakowaty, którego Morwa uważała za przywódcę, podrapał się po głowie – co się z gospody wymknęła, kazałem wici rozesłać po mieście i zda mi się, żem się czegoś wywiedział…
Kapłan Nur Nemruta zacisnął z niechęcią wargi.
– Bardzo dobrze, mistrzu Trucieju – pochwalił niecierpliwie oprawcę. – Ale to już z naszym czcigodnym konfratrem omówicie – skinieniem wskazał na sługę pomorckiego boga – jako też i pomoc, jakiej mu możecie udzielić przy przesłuchaniu więźniów. Nas bowiem pilne sprawy do świątyni wzywają, zatem własną osobą być przy badaniu nie zdołamy. Jeno zastrzegam – dodał już przy drzwiach – że wiedźma pozostaje pod władzą Nur Nemruta, takoż i jej towarzysz, i sami jej prawo zechcemy uczynić. Nie teraz wszelako. Nazbyt to niebezpieczne, kiedy z całej okolicy tłuszcza na święto do miasta ściągnęła.
Ledwie po stosownych ceremoniach i pożegnaniach odprowadzono resztę gości do wyjścia, Pomorzec zwrócił się ku powroźnickiemu mistrzowi.
– Czegoście się dowiedzieli?
Jednakże Morwa nie słyszała w jego słowach prawdziwej ciekawości. Co dziwniejsze, kapłan wydawał się wręcz zirytowany usłużnością oprawcy.
– Ano, wasza wielebność, zawżdy znajdzie się tutaj między pospolitym narodem nieco zacnych ludzi, którzy nas z dobroci serca i na chwałę Nur Nemruta wspomagają w walce z plugastwem – zaczął z dumą zwierzchnik Wiedźmiej Wieży, ani chybi osądziwszy, że przybysz z daleka mało co wie o szpiegach utrzymywanych przez powroźników między jałmużnikami.
Omylił się wszelako dotkliwie.
– Ajuści! – wypalił sługa kapłana. – A osobliwej zacności serca dowiedzie sam żebraczy starosta, zwłaszcza jeśli mu się dobrą kiesę srebrników przyobieca.
Powroźnik łypnął na niego z urazą i strzyknął śliną na kamienną posadzkę.
– Mam gadać czy nie? – spytał, nie siląc się już na kwiecistość.
– Czy sami se wolicie tę dziwkę po placach chwytać?
Pomorcki kapłan nie przejął się zbytnio.
– Ależ mówcie, mistrzu Trucieju, wszak bardzo będę wam wdzięczny. Ja i mój bóg – dorzucił, zapewne nie chcąc, aby gospodarze posuwali się dalej w zdrożnej poufałości.