– Skoro kąpiel gotowa – powiedział szybko – sam sobie z resztą poradzę. A to – wcisnął jej w garść kilka monet – żebyście się przed snem mieli czym rozgrzać.
Rozpromieniła się.
– Teraz prawdziwie jak jeden z naszych gadacie. Zawżdy mówię, że trza się co wieczór gorzałeczką zaprawić, bo od tego i rozum jaśniejszy, i choróbsko się żadne człeka nie czepi. Ale, myślę sobie, wam podpalanka dziś potrzebna nie będzie. – Zaśmiała się sprośnie na pożegnanie.
Słyszał jeszcze, jak człapie korytarzem. Cebrzyki obijały się z głuchym dźwiękiem po ścianach. Gdy wreszcie upewnił się, że odeszła na dobre, wślizgnął się do łaźni.
Zanurzona po szyję w parującej wodzie Szarka wskazała sąsiednią kadź.
– Wchodźcież.
Rozłożył na zydlach wykrochmalone płócienne prześcieradła.
– Skoro zostaliśmy sami, zaprzestańcie tej maskarady. I tak służka niechybnie po mieście rozniesie, że dziewki po kryjomu sprowadzam.
– Nigdy nie wiadomo, kto się może z przypadku przypałętać. Balię jeszcze bliżej podsuńcie, żebyśmy nie musieli do siebie krzyczeć. Skąd o szczurakach wiecie?
Białe ramię łysnęło spod wody, odsłaniając zarys obojczyka. Pospiesznie odwrócił oczy – nawet nie z obrzydzenia, choć w spichrzańskich plotkach tkwiło ziarno prawdy i białogłowy istotnie nie nęciły go nadmiernie. Nie potrafił zgadnąć, jak wiele wie o nim ta osobliwa niewiasta, która przewędrowała Góry Żmijowe z obręczą dri deonema na czole i listem od zwierzchnika świątyni Fei Flisyon. Był wszelako pewien, że obnażyła się celowo, nie tyle z lubieżności, ile by stropić go widokiem nagiego ciała. Może nawet nie chciała go uwieść, tylko po prostu wytrącić z równowagi i skłonić do wyjawienia sekretów, które inaczej by zmilczał. Tymczasem Mierosz w liście wyraźnie radził, aby strzegli się rudowłosej.
Krotosz westchnął ciężko. Nie przepadał za przywódcą swego zakonu, wszelako mimo całej niechęci nie uważał go za człeka nieudolnego i skłonnego do przesady. Jedynie wola samej Fei Flisyon mogła go zmusić, by wypuścić z wyspy dri deonema – i to wraz z obręczą bogini. Co oznaczało, że Krotosz nie powinien zrażać do siebie rudowłosej, jeśli pragnął zachować łaskę bogini.
Powoli, ważąc słowa, opowiedział jej o naradzie w świątyni Nur Nemruta. Słuchała z rozchylonymi ustami. Strużki wody ściekały po jej policzkach.
– Jak wam się zdaje, kto mógł podburzyć zwierzołaków? – spytała na koniec. – Któryś z ludzi Evorintha?
Kapłan potrząsnął przecząco głową.
– Żaden by się nie poważył ściągać przedksiężycowych w doliny. Za dobrze pamiętają, co się tu działo, nim jeszcze pokój nastał. Nie, nie na rozumy dworaków Evorintha taki spisek. Tu wyżej trzeba szukać zdrajcy.
– Jak wysoko?
– Bardzo wysoko – odparł szeptem, a ona nie naciskała więcej.
Przygryzła kosmyk mokrych włosów.
– Oglądałam ich z bliska. W gospodzie nas nocką napadli, a mrowie takie, że gdyby ich wiedźma ogniem nie wygubiła, ani kosteczka by nie została na ślad, żeśmy tamtędy szli.
W lot zrozumiał, co chciała mu podsunąć, i myśl, że ktoś poważyłby się poszczuć plugawych zwierzołaków na niewiastę noszącą znak bogini, napełniła go grozą i oburzeniem. Zaraz ją wszakże odrzucił. Owszem, zdarzały się w Krainach Wewnętrznego Morza rozmaite zbrodnie. Bywało i tak, że zwierzchnik któregoś z zakonów zachłysnął się nagle Skalmierskim winem, niecnie przyprawionym bieluniem i trucimiętką. Bywało też, że najemne zbiry zarąbały tego czy owego opata w jego własnym klasztorze. Jednakże znaki bogów pozostawały uświęcone dla wszystkich. Albo też raczej, przeszło mu nagle przez głowę, przywykliśmy tak wierzyć, choć przecież słudzy Zird Zekruna od lat tropili na południowych ścieżkach Koźlarza, chcąc wreszcie położyć rękę na Sorgo.
Nie wy jedni ta drogą szliście – sprzeciwił się, choć bez wcześniejszej pewności, wszak na tej przeklętej północy bluźniercy lęgli się jak
kijanki z błota.
– Prawda – przyznała ze słabym uśmiechem – nie ja jedna.
Z tonu jej głosu jasno wnosił, że bynajmniej jej nie przekonał.
Łuczywo zasyczało przeciągle, wytrącając go z ponurych rozważań. Słaby ogienek dopalał się jeszcze przez chwilę, a potem zgasł. Onegdaj baba pochodnie kupować poszła, przypomniał sobie Krotosz i uczepił się tej myśli, by choć na krótko zapomnieć o kapłańskich spiskach oraz najeździe szczuraków. Tymczasem już na schodach ciemno, a w piwnicy jeno dwie żagwie. Znów mnie zdzira okradła.
– Opowiedzcie mi – poprosiła szeptem dziewczyna, a woda w jej kadzi chlupotała z cicha – o Annyonne.
Wzdrygnął się ze wstrętu.
– O tym nie tylko mówić, ale i myśleć się nie godzi – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Zwłaszcza że podobna wiedza tylko wielkiemu kapłanowi przystoi.
– Radzicie mi zatem słać na Tragankę z zapytaniem, kiedy mnie tu jeszcze dziś mogą zaszlachtować z powodu gadek o zabójczyni bogów? – spytała zgryźliwie. – Zaiste, piękna to pomoc i piękna porada. Póki życia się wam nie wypłacę.
Doprawdy nie wiedział, co jej odrzec, ale na szczęście od strony drzwi dał się słyszeć donośny łomot, po nim zaś przyciszony okrzyk bólu. Rozpoznawszy głos Łyczka Krotosz poderwał się z kadzi, szczęśliwy, że wybawiono go z opresji. Chciał chłopaka na schodach przydybać, ale ten gnał co sił w nogach. Zziajany wpadł do łaźni, poślizgnął się na wilgotnej posadzce i omal nie przewrócił u stóp kapłana.
– No, gdzie tak bez opamiętania bieżysz? – Krotosz go przytrzymał.
– Bo wy, panie, jeszcze nic nie wiecie, jakie nieszczęście na nas przyszło – wykrztusił chłopak. – Szczuracy nocką z gór zleźli, ni żywa dusza się przy gościńcu za Modrą nie ostała. A teraz pono z wielką siłą na nas ciągną. Tylko patrzeć, jak nasz dobry pan Evorinth wsiadanego odtrąbić każe, bo zaciekłość w ludziskach taka, że sami się rwą na Góry Sowie. Co przedniejsi mieszczany z ratusza do cytadeli posłali, żeby książę, nie zwlekając, zbrojnych gro madził. Miasto też dwie chorągwie opłaci. A pan Wiórkowy, ten, co ma dwie kamienice na samym rynku, sam z siebie milicję zbroić zaczął. Córkę mu pono jedynaczkę plugawi zadusili i dziecko przy niej maleńkie.
Jasnowłosa dziewczyna uniosła brwi i wymownie spojrzała na Krotosza.
– Czyż nie pojmujecie, że komuś zależy, aby zamęt wszcząć w Spichrzy? I to komuś spomiędzy kapłanów. Oni pierwsi mieli wiadomość o tej napaści…
Łyczko wytrzeszczył ślepia, dostrzegłszy tego gościa, zgoła nieoczekiwanego w siedzibie sług Zaraźnicy, ale przezornie zmilczał. Gospodarz był mu szczerze wdzięczny za tę zaskakującą powściągliwość.
– Wszystko pięknie – szybko wszedł jej w słowo Krotosz, nie chcąc, aby rudowłosa zatruwała swymi strachami umysł chłopaka, który mógł o wszystkim łatwo wypaplać – aleś ty miał ludzi z gospody sprowadzić, a nie po targowisku plotki zbierać.
– Kiedy ja właśnie o tym – urażonym głosem odparł Łyczko. – Jak kazaliście, prosto Pod Wesołego Tura pognałem. Derkacza nijakiego nie było, tylko kapłańskich pachołków co niemiara. Wiedźmę tam rozpoznali i jasno się okazało, że nikt inny, tylko ona w zmowie ze zwierzołakami ludzi gubiła.
Oblubienica Fei Flisyon wychyliła się ponad krawędzią balii, aby nie uronić ni jednego ze słów ulicznika.
– Jakżeż ją rozpoznali, skoro się tam ni żywa dusza nie uchowała? – zagadnął złośliwie Krotosz, zanim kobieta zdążyła się odezwać.
– Bo po wiedźmie jak po kleszczu, zawsze da się poznać, kiedy się krwi opije – objaśnił z przejęciem chłopak. – Ta niemało widać pobroiła, bo trzech ją pachołków z gospody wynosić musiało, taka w niej wciąż siła buzowała od wielości posoki, którą pochłonęła. Nadto niewiasta pewna z powroźnikami przyszła, co pono wszystko widziała i zaświadczyć może, że akuratnie ta przeklętnica i jej zausznik, bo był tam przy niej chłop, pleczysty i na gębie czarny, pewnikiem nie z ludzkiego nasienia, naszych mordowali. Ciżba wielka się uczyniła, pachołkowie gości przepytywali, alem ja Lipnika wypatrzył, co w stajniach służy – pochwalił się z dumą – i ten mi rzekł, że ludzi tyle na święto do miasta ściągnęło, że gospoda po brzegi wypchana. Lite dwa grosze tam teraz płacą za byle kęsek słomy we wspólnej izbie, na klepisku. O Derkaczu nic nie słyszał.