– Nie zostawię – obiecał chłopak i może owego wieczoru naprawdę w to wierzył.
Przed świtem jednak podniósł się ciszkiem z posłania, użyczonego im w kącie kuchni przez starą służącą, i zemknął bezszelestnie, zanim Marchia ocknęła się ze snu. Na darmo wyglądała go cały dzień w warsztacie, znosząc posępne pomruki majstra i nieżyczliwe spojrzenia majstrowej. Ale chłopak nie wrócił, a następnego ranka czeladnicy przynieśli wieść, że widziano go pomiędzy rebeliantami Rutewki. Matka płakała, ojciec zrazu nie dawał wiary, i tylko Marchia zrozumiała od razu, że nie ma na co dłużej czekać. Nie wiedząc, co z sobą począć, powlokła się do żebraczej gospody, modląc się w duchu, aby przynajmniej Trzpień nie popędził jej precz.
W wiele lat później była powszechnie poważaną właścicielką jednego z najzacniejszych spichrzańskich zamtuzów. Nigdy nie zobaczyła już syna rymarza, wraz z innymi buntownikami wbitego na pal u Bramy Siennej. Nie żałowała jednak, a kiedy popiła sobie okowity – co nie zdarzało się często, gdyż była niewiastą sumienną i musiała doglądać interesu – powiadała, że bogowie zawsze sprawiedliwie rozdzielają dobro i zło, i tylko oni władni rozstrzygać, co komu przypadnie.
Następnego dnia wszystko się dla Gierasimki odmieniło. Obudzili się późno, a potem powoli jedli śniadanie, przepiórcze jaja i chleb z miodem, w niemym porozumieniu odwlekając wyjście. Nikt ich nie poganiał, karczmarz bowiem przywykł do gości niechętnie opuszczających o poranku wielkie łoże pod baldachimem. Kiedy zaś wreszcie wyszli, słońce stało już wysoko, a na ulicach tłoczyli się wędrowcy przybyli, by podziwiać barwny spichrzański karnawał. Z każdą mijaną przecznicą zwalniali kroku i przybliżali się do siebie coraz bardziej, bo tłum napierał ze wszystkich stron. W końcu Nacmierz skonstatował z rozczarowaniem, że w żaden sposób nie zdążą na czas, by z paradnej trybuny rajców oglądać finał wyścigu za Krogulcem. Skręcili w boczną uliczkę, jedną z tych, których mieszkańcy rozwiesili lampiony na linach przeciągniętych pomiędzy kamienicami i rozstawili w oknach dzbany pełne wina. I właśnie dlatego udało im się uniknąć rzezi, która nastąpiła, kiedy Rutewka poprowadził farbiarzy przeciwko patrycjuszom.
Dopiero w kilka godzin później, kiedy zadyszani i roześmiani stanęli na progu domostwa bankiera, Nacmierz dowiedział się, że jego matka i trzy siostry spłonęły na tej trybunie, do której on nie zdążył dotrzeć. Ojca z nimi nie było, gdyż wraz z resztą rajców obradował w ratuszu. Kiedy powrócił nad ranem, włosy miał posiwiałe, a ręce trzęsły mu się jak starcowi. Bez słowa przytulił głowę syna do piersi, ucałował go w czoło, potem zaś zniknął w komnacie, którą od ponad dwóch tuzinów lat dzielił z małżonką. Jeśli nawet w mrocznej sieni dostrzegł Gierasimkę, po prostu minął ją i odszedł, a Nacmierz podążył za nim, na darmo usiłując wyrwać go z trupiego milczenia.
Pozostawiona samej sobie kapłanka poszła w jedyne miejsce, które w tym ogromnym, zbytkownym domostwie wydawało się jej choć trochę znajome – do kuchni. Przy palenisku siedziała niewiasta w wykrochmalonym na sztywno czepcu i, zakrywszy twarz fartuchem, szlochała wniebogłosy. Obok niej, przycupnięte na niskich stołeczkach jak pisklęta wokół kwoki, zawodziły cztery młodziutkie posługaczki; najwyraźniej służba naprawdę żałowała pani i jej córek. Gierasimka nie bardzo wiedziała, co powinna ze sobą uczynić, zatem wśród żałobnego nastroju postanowiła być użyteczna. Nie znała miejscowych obyczajów, ale z pewnością należało uwarzyć ciepłą strawę dla domowników i przygotować dom do pochówku. Nadto nie próbowała myśleć zbyt wiele, a jej matka nie darmo powtarzała, że gdy człeka najdzie zgryzota, najlepsze lekarstwo robota. Ani się obejrzała, jak nastał wieczór. Nacmierz wciąż się nie pojawiał. A nie chciała zniknąć bez pożegnania.
– Idźcie na spoczynek – rzekła do służby. – Popilnuję ognia.
* * *
Kiedy Nacmierz wreszcie wrócił, noc zapadła już głęboka. Rodzinne domostwo było zimne, wyludnione i posępne jak po przejściu moru, tylko ze schodów prowadzących w dół do kuchni owionął go podmuch cieplejszego powietrza. Domyślił się, że któraś z dziewek lub sama kucharka, która służyła u nich od lat i darzyła szczerym przywiązaniem pańskie dzieci, postanowiła czuwać przy ogniu. Wiedziony nagłym impulsem, bo przecież nie głodem – po tym, co zobaczył i czego dowiedział się o śmierci matki i sióstr, żołądek nieustannie podchodził mu do gardła – skręcił ku kuchni. Ale tuż u podnóża schodów stanął jak wryty, jego nozdrza wypełnił bowiem znajomy, mdły smród palonego mięsa.
Kapłanka siedziała na zydelku tuż przed paleniskiem. Jej brunatna świątynna suknia żywo odcinała się od jasnych płomieni. Jedno ramię miała obnażone. Chłopak usłyszał, jak wciąga ze świstem powietrze, a potem zobaczył w jej ręce nóż do patroszenia ryb. Ostrze było rozgrzane do czerwoności.
W kilku susach przesadził pomieszczenie i wytrącił jej nóż z ręki.
– Co ty robisz, dziewczyno? – zapytał ze zgrozą, spoglądając na ranę nad dekoltem zsuniętej sukni w miejscu, gdzie jeszcze wczoraj widniał tatuaż ze znakiem Zird Zekruna.
Uczyniła gest, jakby usiłowała się zakryć, lecz dała za wygraną. Po jej twarzy, obrzmiałej i zaczerwienionej od bólu, spływały strumyczki potu i łzy.
– Nie chcę tego dłużej nosić – odparła tak cicho, że ledwie dosłyszał słowa. – Nie chcę więcej do nikogo należeć.
Przymknął oczy, myśląc o matce i siostrach, które znalazły śmierć wśród płomieni, i chwilę milczał, starając się zapanować nad gniewem.
– Głuptasie – odezwał się w końcu łagodnie. – W ten sposób nic nie zmienisz, zadajesz sobie tylko ból. Niepotrzebnie. Świat i tak ci go zada.
Dziewczyna pochyliła głowę. Po policzkach wciąż płynęły jej łzy.
– Ale to przeze mnie – rzekła. – Pomogłeś mi, więc bóg cię ukarał, tak jak przestrzegałam. Jestem winna ich śmierci.
Zdumienie odebrało mu mowę, lecz zrozumiał, że ona naprawdę wierzy w to szaleństwo. Ukląkł przy niej ostrożnie i zamknął w uścisku jej lodowato zimne dłonie.
– Cokolwiek oboje uczyniliśmy, jest bez znaczenia. Zaufaj mi. Nazbyt wielkie siły rozbudzono dzisiaj w Spichrzy, by ktoś dbał o takich, jak my.
Potem zaś powoli i z rozmysłem opowiedział jej o wypadkach, które jeszcze w wiele lat później nazywano krwawym spichrzańskim karnawałem. Kapłanka słuchała w milczeniu, nadal płacząc, ale w jakimś momencie były to już, jak mu się wydało, łzy ulgi, nie rozpaczy.
– Jutro odejdę – oznajmiła, ocierając oczy.
– Ani jutro, ani pojutrze – zaprzeczył ze spokojem. – Dopiero gdy będziesz gotowa.
Jednakże w jakiś dziwny sposób był pewien, że to nie nastąpi. Później, kiedy domostwo pogrążyło się w żałobie, z uporem wynajdował jej nowe zajęcia. Nie okazało się to nazbyt trudne, jako że istotnie potrzebował pomocy i oboje dobrze o tym wiedzieli. Jego ojca po śmierci żony i córek ogarnęła osobliwa melancholia. Wkrótce przestał wychodzić do kantoru i pojawiać się w ratuszu na posiedzeniach rady. Z rozczochraną brodą i nieuczesanymi włosami, w brudnej koszuli i boso, przesiadywał w swojej komnacie, całymi godzinami gapiąc się na własne stopy. Służące z rosnącą trwogą zanosiły mu posiłki, lecz nie mogły go nijak przekonać do jedzenia. Kiedy stawały się zbyt natarczywe, po prostu chwytał za laskę albo polano i przepędzał je bez litości, mimo że wcześniej nigdy nie podniósł na żadną ręki. Jedynie Gierasimce nie bronił do siebie przystępu. Może cichym, spokojnym obejściem przypominała mu utracone córki.
Nim przeszło półtuzina miesięcy, tak dalece wrosła w życie bankierskiego domostwa, że ani Nacmierz, ani kucharka, która przywiązała się do niej całą mocą osieroconego po stracie panienek serca, nie wyobrażali go sobie bez niej. Tyle że chłopak nie miał czasu, aby o tym rozprawiać, przejął bowiem ojcowskie obowiązki, a wypadki kolejnych dwóch lat, choć nie nadwątliły znacząco ich interesów w Żalnikach ani na dalszej północy, kosztowały go wiele sił i przysporzyły niemało zmartwień. Jako jeden z nielicznych postanowił w przededniu wojny użyczyć księciu Evorinthowi kredytu – oczywiście pod odpowiedni zastaw, na który złożyły się spichrzańskie żupy solne i kilka zacnych posiadłości – a potem w rosnącym napięciu obserwował jego zmagania z nieprzyjaciółmi.