Ich jasne ciała odcinały się mocno od spalonej ziemi. Niektóre leżały w skąpym cieniu głazów, inne skubały liście kolczastych, karłowatych krzewów. Kiedy spadał ku nim z wysokiego nieba – jak kropla oliwy, ze złożonymi skrzydłami i wysuniętym ostrym dziobem – ich krew śpiewała do niego słodko, zachęcająco. Rozerwał gardło pierwszej, zanim inne spostrzegły jego obecność i z meczeniem rzuciły się do ucieczki. Teraz nie zaprzątał sobie nimi głowy. Chłeptał gorącą posokę, czując, jak opuszcza go otępienie. Wzrok wyostrzał się, a mięśnie odzyskiwały siłę. Dopiero w tej chwili zauważył, że słońce chyliło się już nad krawędzią gór. Leciał cały dzień, a teraz musiał przetrwać noc, pierwszą poza gniazdem.
Kiedy rozłożył skrzydła, ich cień sięgał dwakroć dalej niż jeszcze tego ranka. Jak wszyscy z jego gatunku, przez kilka dni po przebudzeniu rósł i gwałtownie przybierał na wadze. Pióra na skrzydłach i na ogonie się wydłużyły, a na ich końcach pojawiły się zawiązki haczyków. Gdy stroszył je i wygładzał dziobem, wyczuwał posmak jadu, jednak ciągłe bardzo słaby i ulotny. Druga para oczu nabrzmiewała mu pod powiekami, nadal sklejonymi. Nie mógł jeszcze polować w sposób, do którego go stworzono. A potrzebował krwi. Wciąż więcej krwi.
Znów wzbił się w powietrze, ociężały nieco i rozleniwiony od żeru. Musiał jednak ponownie zabić, aby w pełni nasycić głód przed nocą. Odszukanie rzeczy nie sprawiło mu zbyt wiele trudu. Przerażone pierzchły na wszystkie strony, lecz zaraz zbiegły się nieopodal uschłego drzewa. Jadziołek wybrał jedną z nich, dorodnego, młodego samca o czarnobiałej sierści i skręconych rogach, po czym szarpał mu gardło tak prędko, że ten nie zdołał się nawet poruszyć. Reszta stada przez chwilę tępo obserwowała mord, po czym zerwała się w popłochu. Jadziołek nie ścigał ich. Wiedział, że nie odbiegną daleko. Były zbyt głupie i słabe, by się przed nim ukryć, chociaż druga para jego oczu wciąż pozostawała uśpiona. Dzięki temu przetrwa. Będą go karmić i wzmacniać, póki przemiana nie dobiegnie kresu. Bo wykłucie się z jaja i opuszczenie gniazda stanowiło jedynie początek podróży. Wiedział to na pewno.
Nażarty i zadowolony, stracił czujność i nieomal przeoczył rzecz, która zakradła się ku niemu od strony uschniętego drzewa. Odskoczył, o włos unikając ciosu ciężką, drewnianą łaską, i ze wściekłym wizgiem wzbił się w powietrze. Zdumiał się. Rzecz należała do innego rodzaju niż zamordowany samiec, ale – co dziwniejsze – wciąż nacierała na niego z uniesionym drągiem. Poruszała się bardzo szybko, musiał to przyznać. Uderzył, sięgając zakrzywionymi szponami ku jej oczom, a ona odwinęła się tak zwinnie, że nie zdążył zmienić toru lotu. Co gorsza, tym razem naprawdę dosięgnęła go kijem.
Cios okazał się tak silny, że przekoziołkował w powietrzu i, zamroczony, prawie spadł na ziemię. Zaraz umknął wyżej, ale jedno skrzydło i bok pulsowały przejmującym bólem. Odczucie było tak nieoczekiwane, tak urągliwe, że ogarnęła go furia, jakiej jeszcze nie doświadczył. Uniósł się aż ku czerwonemu słońcu i krzyknął przeraźliwie, głosząc swą wściekłość i zaskoczenie. Nie zamierzał uciekać. Bynajmniej. Nie wiedział nawet, że mógłby się cofnąć, a złość jedynie zwiększała jego łaknienie.
Krążył nad uschniętym pniem, wyczekując sposobnej chwili, by ponownie uderzyć, a rzecz śledziła go niecierpliwie. W pewnej chwili ich wzrok się spotkał. W umyśle jadziołka wybuchnął ból tak dotkliwy, że zaparło mu dech. Jak przez mgłę widział, że rzecz wypuściła drąg i opadła na skały. Jęcząc, usiłowała przesłonić oczy rękami, ale było już za późno. Druga para jadziołkowych ślepi rozwarła się z wysiłkiem i dopiero wtedy zobaczył ją naprawdę wyraźnie.
Jej sny były pełne ognia i krwi.
„Moja, moja, moja!” – zawołał, wciąż schrypnięty od bólu, bo teraz już rozumiał, że to właśnie jej potrzebował, aby przemiana dobiegła kresu.
* * *
Krzak czarnego bzu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów. Gospodyni nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i piegowata. Drobne, jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok na wysypanej świeżymi trocinami polepie stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej legowisko z jodłowych gałęzi pokryte przetartym kocem.
Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak. Niewiastka nalała mleka z niebieskiego dzbana. Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując je na klepisku, a drobne wiórki drżały mu na wąsach.
Wiedźma tymczasem skończyła ciasto i otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych, zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały, a znad nich podniosły się smużki sinawego dymu o gorzkosłodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz podpłomyki smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku. Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.
Popijając resztki mleka, usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec był owczarzem, zwykłym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Miłkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o przekleństwie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.
Tylko ja mu się jakoś nie udałam, pomyślała wiedźma.
Na początku wszakże wiodło się jej całkiem nieźle. Miała imię. Miłe imię, powszednie. Jednak sama nie była zwyczajna. Gdy rzeka zalewała pastwiska, zawsze zdążyła przeprowadzić stado wyżej. Jeśli lis grasował po kurnikach, do ich obejścia ani zajrzał. Kiedy gąsienice oblazły kapustę, pojawiały się wszędzie, tylko nie w ich ogrodzie. Jabłonie mieli wolne od parchu, roje pszczół nigdy nie uciekały im w obce sady, a krowa nie zdechła na wzdęcie.
Miłka pierwsza zrozumiała, co się dzieje. Padał grad. Wiedźma stała pośrodku pola, nucąc cicho w lanie młodego owsa, a lodowe krupy starannie omijały ich zagony. Potem odgadła matka. Razu jednego zabrakło drew na opał. Matka podreptała więc do szopy i zobaczyła dziewczynkę rąbiącą pieńki. Bez siekiery. Jednak nic nie powiedziała, a Miłka też trzymała język za zębami. Bały się. Bały się o wiedźmę. Jest bowiem prawo, że ziomkowie mogą ukatrupić wiedźmę nawet wówczas, gdy jest prawowierna i głupia; to prastary, nieodmienny przywilej wiedźmobicia.
Jakiś czas udawało się ukryć przekleństwo, bo mieszkali na uboczu i nieczęsto ktoś do nich zaglądał. Ojciec też przymykał oczy, choć powinien rozprawić się z obmierzłym pomiotem, który kalał jego rodzinę. A wiedźma była mała i chuda, chętniej siedziała w zagrodzie z owcami niż z ludźmi w izbie. Potem wszystko się wydało. Przyszła wiosenna burza, piorun uderzył w dach chaty i słoma zajęła się w jednej chwili. Na nieszczęście stara Cebrzykowa schroniła się u nich przed zawieruchą i widziała, jak płomienie uciekają przed dziecięcą piosnką córek gospodarza.
Rozgadała po wsi i sąsiedzi zjawili się tej samej nocy. Z kosami, nożami, pochodniami. Jednak nie przyszło im do głowy, że wiedźmą jest młodsza córka owczarza, chudy, płowowłosy pokurcz, który niemal nie otwierał gęby, i to Miłkę spalili w domu, który wiedźma ocaliła przed piorunem. A wiedźma była zbyt głupia, aby ją obronić. Z wiedźmami właśnie tak się dzieje. Są za głupie. Ich ciemne, babskie czary wysnute z ziemi, krwi i śliny nadchodzą nieoczekiwanie i znikają bez śladu, kapryśne i zwodnicze, wiedźmy zaś mają zbyt mało rozumu, aby je opanować.