Литмир - Электронная Библиотека

Zarzyczka przecząco pokręciła głową.

– Innej pomocy mi trzeba – rzekła po cichu. – Od Nur Nemruta.

Jej służka głośno wciągnęła powietrze i natychmiast nakryła usta dłonią, jak gdyby chciała powstrzymać nieostrożne słowa, zanim się wyrwą na swobodę. Jednakże życzenie żalnickiej księżniczki zdumiało i Marchię. Owszem, spośród wszystkich nieśmiertelnych mocy Krain Wewnętrznego Morza patron Spichrzy, Nur Nemrut ukryty w wyniosłej zwierciadlanej wieży pośrodku miasta, uchodził za najskuteczniejszego w sprawach wieszczych majaków, dusznych koszmarów i wszelkiego zła, jakie może poprzez sen nawiedzić śmiertelnika. Ale nawet zausznica Jasenki, choć nieuczona, wiedziała przecież, że Zird Zekrun pod straszliwymi klątwami zakazał czcić pozostałych bogów i wzywać ich w potrzebie na ratunek. Chodziły pogłoski, jakoby pan ciemnego Pomortu potrafił dostrzec przeniewierstwo, choćby na drugim krańcu świata. Podobno jeśli któryś z jego wyznawców uległ w obcej ziemi złudzeniu bezpieczeństwa i oddał się w opiekę innej z nieśmiertelnych mocy, nieodmiennie znajdowano go wkrótce martwego na progu jego własnego domu, z ciałem stoczonym przez skalne robaki. Marchia słyszała, jak podczas uczty, kiedy wino żywo krążyło już w żyłach, napełniając biesiadników radością i zachęcając do śmielszych pogawędek, książę Evorinth zagadnął o te plotki kapłana, który zawiadywał w Spichrzy sprawami Zird Zekruna. Pomorzec jednak uśmiechnął się tylko tajemniczo i nie odpowiedział, a nikt jakoś nie śmiał nalegać.

– Pójdziesz do świątyni – nie zważając na ich oszołomienie, Zarzyczka dobyła spod lawendowej szaty skórzaną sakiewkę – i położysz grosiwo na ołtarzu, prosząc Śniącego o łaskę dla mnie.

Wcisnęła kiesę struchlałej Pomorzance. Niska kobieta ważyła ją przez chwilę w dłoni.

– Teraz? Toć noc późna.

– Bramy cytadeli zaparte i przed świtem ich nie otworzą – przyszła jej w sukurs Marchia. – Raczcie poczekać do rana, pani. Wtedy…

Księżniczka obróciła na nią chłodne spojrzenie brązowych oczu i wyprostowała się nieznacznie. Sięgała Marchii zaledwie do ramienia, ale z jej postawy biła jakaś szczególna pańska wyniosłość i nieprzystępność, której brakowało Jasence. Służąca urwała w pół zdania i zaczerwieniła się z lekka. Czuła się skarcona jak dziecko – tym dotkliwiej, że bez słów.

– Taka bystra dziewczyna, jak ty – zwróciła się do niej księżniczka – na pewno mimo straży umie wymknąć się do miasta. Służba ma swoje sposoby, czyż nie? W każdej twierdzy są furtki, którymi się wywozi nieczystości, i ukryte drzwiczki w murze, aby panowie po cichu sprowadzali sobie nierządnice. Czyżbyś dotąd nie zdążyła poznać takich przejść?

Zarzyczka mówiła na pozór łaskawie, lecz Marchia zlękła się nagle cierpkiej ironii, przebijającej z tej wypowiedzi. A może, pomyślała ze strachem, ona bardzo dobrze wie, po co mnie do niej posłano? W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia, tak jak i dalsze opieranie się księżniczce.

– Znam je – odparła, siląc się na spokój. – Zaraz przeprowadzę waszą służkę.

– A także jutro i pojutrze, jeśli będzie trzeba – uzupełniła Zarzyczka. – Bacz, aby powróciła bezpiecznie i aby nikt się nie dowiedział, a wynagrodzę cię sowicie.

Marchia pochyliła się w czołobitnym ukłonie i nie rozprostowała grzbietu, póki księżniczka nie opuściła komnaty. Wówczas jednak, wciąż kryjąc twarz w cieniu, pozwoliła sobie na szybki, drapieżny uśmieszek. Tajemnica żalnickiej księżniczki stanowiła towar, za który bez trudu wydobędzie z Jasenki tyle srebra, by starczyło na zajazd, a może i dobry szmat ziemi.

* * *

Niebo szybko stało się fiołkowe od porannego słońca, a gościńcem nadciągali wciąż nowi wędrowcy, gromadami i pojedynczo, pieszo, w powozach i konno, bez końca – ku miastu. Wyniosła, najeżona wieżami cytadela księcia Evorintha ciemniała na szczycie Jaskółczej Skały, a poniżej, pomiędzy pięcioma pagórkami rozciągała się Spichrza. Opasane pierścieniem wysokich białych murów, naznaczone strzelistą wieżą świątyni, najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza. To, które było, jest i będzie. Miasto nieśmiertelne.

Rozległe błonia wokół Spichrzy migotały od ognisk pątników, przybyłych ze wszystkich stron na Żary. A że do święta zostały tylko dwie nocki, obozowano radośnie, pijąc wino i głośno wydzierając się pod murami.

Twardokęsek smętnie tarł resztki opalonej brody. Nie mógł spać. Nieustannie zerkał za siebie, jakby spośród rzadkich krzy czy z miedzy przyprószonej żółtym wiosennym kwieciem mogli znienacka wychynąć szczuracy. Kiedy przymykał oczy, pod powiekami tańczyły mu płomienie i widział rozmazane sylwetki rozrywanych żywcem niewiast i dzieci. W tej rzezi, zgotowanej śmiertelnikom przez rozjuszonych zwierzołaków, było bowiem coś wykraczającego poza zwykłe zbójeckie doświadczenie, chociaż nie raz przecież oglądał zabawy urządzane po wsiach albo w rabowanych klasztorach przez grasancką tłuszczę. Jednakże, choćby najbardziej pijany, nie potrafił się tak zapamiętać w pragnieniu mordu, jak szczuracy. I niezmiennie dreszcz go zimny przechodził, gdy pomniał, jak parli ku niemu w malinowym chruśniaku na tyłach gospody Goworki, obojętni zarówno na śmierć towarzyszy, jak i płomienie, co ich lizały po grzbietach.

Wreszcie pozbierał się jakoś, dźwignął z ziemi i powlókł za sobą wiedźmę. Dziwna rzecz, ale o świcie cała magia opadła z niej bez śladu, jakby uszła wraz z nocnym mrokiem. Znów wydawała się jedynie nędznie odzianą, kościstą niewiastką, tyle że osmaloną i brudniejszą od chłopek, co z koszami pełnymi towaru ciągnęły na przedświąteczny targ. Oporządzili się trochę, zmyli z twarzy sadzę. Twardokęsek przystrzygł obojgu opalone włosy i powlekli się gościńcem ku bielejącym w dali murom Spichrzy. Wiedźma zgubiła trzewiki i pochlipywała, że ciężko iść po kamieniach, póki zbójca, znudzony babskim biadoleniem, nie wziął jej na plecy.

Szczęśliwie była chuda i drobna, bo przepędziła Twardokęska niemalże po całych błoniach: tu jej się nie podobało i tam źle było, stąd za daleko od skały, stamtąd gościńca nie widać. Na koniec przylgnęli w porośniętej krzami wyrwie i rozpalili maleńki ogienek. Płowowłosa niewiastką wnet wypatrzyła obozującą niedaleko grupę żebraków i ku zaskoczeniu zbójcy zagadnęła ich żywo, chichocząc przy tym jak głupia. Ani się Twardokęsek spostrzegł, jak weszła z nimi w taką komitywę, że wypożyczyli jej pogięty blaszany czajnik. Bez słowa sprzeciwu zaczerpnął wody ze strumyka, który ciurlikał leniwie w kępie drzew nieopodal, potem zaś przez chwilę przyglądał się z oddali, jak wiedźma zadzierzga coraz bliższą znajomość z jałmużnikami, wypytując ich o świeże wieści z miasta, w szczególności zaś obyczaje straży i najtańsze gospody. Choć jej niebieskie oczy rozwierały się w bezbrzeżnym zdumieniu, a w twarzy widniała niczym niezmącona naiwność, zbójca musiał przyznać, że poczyna sobie nader zręcznie. Umiała się przygodnym towarzyszom przypochlebić i zaskarbić sobie ich zaufanie, choć po prawdzie niewiele mogła im zaoferować – garść ploteczek, zasłyszanych w opactwie Cion Cerena, i chude, kościste ciało, któremu daleko było do kunsztu spichrzańskich ladacznic.

Radziła sobie jednak naprawdę nieźle i Twardokęsek przypatrywał się temu z niejakim uznaniem, póki nie dojrzał, jak zza pazuchy wyłazi jej pręgowaty, rudy kociak. Aż mu targnęło wnapiem. Zwierzak tymczasem wzbudzał powszechną wesołość, ścigając unoszące się w powietrzu drobiny dmuchawców i wyskakując czterema łapami do góry w nieudanej próbie pochwycenia muchy. Nagrodzony kilkoma skrawkami słoniny, z zapałem jął buszować pomiędzy żebraczymi sakwami.

Zbójca poczuł przelotną pokusę, aby przestrzec nieświadomych niczego jałmużników, kogo przyszło im gościć, lecz pohamował się szybko. Nie przepadał za proszalnymi dziadami, z których większość to byli niegorsi od niego hultaje, skłonni raczej do złodziejstwa, rabunku i opilstwa niż modlitwy. Poza tym rychło padłoby pytanie, skąd jest tak obeznany w prawdziwej naturze zwierzęcia, a jakakolwiek odpowiedź, choćby najbardziej wymijająca, wnet zawiodłaby go, jako wspólnika przeklętnicy, do Wiedźmiej Wieży. Niech no się tylko, pomyślał z trwogą, rozejdzie po mieście wieść o najeździe szczuraków, nikomu książę pan nie przepuści, kleszczami każe mnie szarpać albo jeszcze gorzej. Nic, trzeba teraz gębę trzymać zawartą i drżeć, aby nie wyszło na jaw, gdzieśmy tej nocy bywali.

98
{"b":"100643","o":1}