Литмир - Электронная Библиотека

– Aż dziwota, żeś go norhemnom wykradła – rzekł do Szarki.

– Nie wykradłam. – Uśmiechnęła się, wybierając źdźbła z grzywy wierzchowca.

– Skąd więc…?

– Byłam na stepie i zdychałam z pragnienia, kiedy go skądś jadziołek przygnał. Wolałabym konia.

Twardokęsek skinął głową. Servenedyjka mówiła tak samo, że skrzydłoń sam sobie szuka jeźdźca, raz zaś obrawszy towarzysza, do śmierci przy nim zostaje. No, pomyślał cierpko, może to niezadługo nastąpić. Strach, ile niebezpieczeństw na wędrowca po gościńcach czyha, zwłaszcza na dziewkę, co się sama po świecie włóczy.

Noc jednak mijała im spokojnie i z czasem nawet zbójca rozespał się na dobre, zapominając o udręczonym żołądku. Grubo przed świtem Szarka wychynęła na pokład. Twardokęsek też powlókł się za nią, by sprawdzić, czy gdzieś tam na horyzoncie nie widać lądu, bo morze czyniło go dziwnie słabym i bezradnym. Nic jednak nie dostrzegł. Oblizał spieczone wargi. Tak czy inaczej, niebawem powinni przybić do brzegu. Nareszcie.

Z zachodu płynęła ławica latających ryb; niespokojne, wyskakiwały wysoko i kilka już trzepotało się na pokładzie. Szarka rzuciła jadziołka w powietrze. Stwór zatoczył nad statkiem kilka kręgów, za każdym razem nieznacznie obniżając lot nad przelęknionym klechą.

– Zgiń, przepadnij, zmoro przeklęta! – mruczał nienawistnie pod nosem.

Szarka tkwiła przy burcie i patrzyła na wschód. Nikt się do niej za bardzo nie przysuwał. Sługa bogini raz po raz czynił znak odpędzający zło i mamrotał coś o kurestwie, plugastwie i sromocie. Żalnicki książę, owinięty łaciatym płaszczem z koźlej skóry, drzemał albo drzemkę udawał. Szpakowaty najemnik majstrował z zacięciem przy podeszwie. Takoż i rybacy, dowodząc rozsądku i przezorności, tylko ukradkiem spoglądali ku dziewczynie. Twardokęsek się temu za bardzo nie dziwował, bo obręcz dri deonema nosili zazwyczaj niepośledni szubrawcy. Wciąż jeszcze naTragance straszono dzieciaki jednym z kochanków bogini, od ulubionego zajęcia zwanym Palownikiem.

Jedynie szyper, gwoli urzędu i lat swoich najsposobniejszy do tego, by rozmowę z dziewczyną zacząć, podszedł i drapiąc się niespokojnie pod pachą, zagaił:

– Wiatr ustał.

Nie odwróciła się.

– Będzie sztorm – odparła.

– Czas sztormów dawno minął – w głosie kapitana zadźwięczał strach.

W głowie zbójcy zakiełkowało nieprzyjemne podejrzenie.

– Czuję, jakby coś w sztormie szło – ciągnęła. – I ku nam go popychało.

Kątem oka Twardokęsek dostrzegł, jak najbliższy z rybaków upuszcza stos lin, które właśnie zwijał, dwóch innych, składających sieci, znieruchomiało w pół gestu. Kapłan przeciwnie, poderwał się z desek i zaskrzeczał ochryple, jak gdyby w nieudanej parodii głosu jadziołka. Z twarzy szypra w jednej chwili odpłynęła krew. Poruszył ustami, usiłując przemówić, lecz nie zdołał. Za to siwowłosy najemnik wyszeptał kilka słów i książęwygnaniec podniósł głowę. Z jego oblicza nic nie dawało się wyczytać.

– Sandalya rozplotła warkocz – rzekł niemal bezdźwięcznie Twardokęsek, odważywszy się wypowiedzieć na głos, co i tak wszyscy pomyśleli.

Nie dodał jednak, że oznacza to dla nich niemal pewną śmierć.

Zbójca nie wiedział, co stało się zarzewiem sporu pomiędzy Sandalya i Zaraźnicą, a po prawdzie wszyscy już o tym zapomnieli. Pamiętano tylko tyle, że ongiś panowała między nimi przyjaźń i na ulicach Traganki często oglądano nieśmiertelną panią wodnych przestworzy, jak przechadza się w zielononiebieskiej sukni, gwarzy z przekupkami i przekomarza się z marynarzami. Obywatele miasta wielce sobie cenili jej przychylność, bo potrafiła zagnać do zatoki olbrzymią ławicę ryb albo wyrzucać na brzeg perły okazałe jak gołębie jaja. Czasami też przystojny rybak zabłąkał się na lat parę w jej podmorskie dziedziny i wracał podstarzały przedwcześnie, lecz wzbogacony nad miarę i pełen niezwykłych opowieści. Słowem, była łaskawą panią, choć psotliwą po trochu i skłonną do miłostek.

Aż razu jednego Sandalya bez ostrzeżenia spadla na wyspę i obróciła w ruinę jaskinie Fei Flisyon, roztrzaskała zacumowane na redzie statki i niezawodnie zatopiłaby miasto, gdyby pani Traganki nie zagrodziła jej drogi. Pokonana przez Zaraźnicę, morska boginka powróciła do swych ogrodów w północnych cieśninach, kędy prowadził stary kupiecki szlak. Odtąd wszakże ścigała żeglarzy sztormami, a jej pieśni stały się posępne i zwiastowały rychłą zgubę. Zaniedbane ogrody rozrosły się potężnie i pokryły powierzchnię morza zbitymi kłączami, więżąc niejeden statek. Cieśniny opustoszały. Kupcy woleli płynąć południowym przejściem, przedłożywszy niebezpieczeństwa mielizn nad furię obłąkanej boginki.

Co jakiś czas szaleństwo Sandalyi wzbierało. Rozplatała wtedy warkocz sztormów i pustoszyła brzegi Traganki albo chwytała w uścisk huraganu zabłąkane na kanale statki, z których morze wyrzucało na brzeg jeno potrzaskane stępki.

Spojrzenia poławiaczy bezwiednie wędrowały ku obręczy na głowie Szarki, widać czekali, że zaraz wezwie pomocy Fei Flisyon lub cudownym sposobem uniesie statek z morza. Lecz dziewczyna trwała w bezruchu, zwrócona twarzą ku nadciągającemu sztormowi. Oczy miała szeroko rozwarte, zdumione.

– Pani. – Szyper nieśmiało dotknął jej ramienia. – Pani…

Wówczas, bez ostrzeżenia, otoczyła ich pierwsza fala. Gwałtowny podmuch cisnął krypą i w jednej chwili porwał żagiel. Morze rozkołysało się gwałtownie, tworząc olbrzymi, spieniony wir, który ich zagarnął i począł bezładnie miotać statkiem. Znienacka wszystko pociemniało. Potężna fala przewaliła się ponad zbójcą, wydusiła mu dech z piersi. Za nią przyszła następna i jeszcze jedna. Szyper krzyczał coś, jego głos niknął w łoskocie wichury i przelewającej się przez pokład wody. Obok Twardokęska lina uderzyła jednego z poławiaczy i zepchnęła w kipiel.

Kadłub jęczał, jakby statek opłakiwał własną śmierć. Z przerażenia włosy podniosły się zbójcy na karku i nie mógł zapanować nad oszalałym kołataniem serca. Pomimo zawodzenia wichru i gniewu fal była to bowiem jedna z owych martwych chwil, gdy świat staje się mały i nieruchomy, a Twardokęsek tkwił w niej, z całych sił przytrzymując się burty, wyraźnie słysząc własny, zadyszany od strachu oddech. I pojął, że w żadnym razie nie ocaleją, gdyż Sandalya nie wypuści statku płynącego od strony Traganki z dri deonemem na pokładzie.

Nie pamiętał później, jak długo trwał sztorm. Gdy oprzytomniał, ujrzał Szarkę tulącą łeb skrzydłonia. Podniósł się z klęczek i potoczył wzrokiem po pokładzie. Woda zmyła dwóch rybaków za burtę, pozostali wyglądali mniej lub bardziej przytomnie. Kapłan, choć ze skowytem obejmował zakrwawioną głowę, też zaczynał dochodzić do siebie. Szyper tkwił przy okaleczonym sterze, zbójca widział jedynie jego przygarbione plecy i ręce zbielałe od wysiłku, poznaczone węzłami żył.

Ciężkie, nabrzmiałe od sinych chmur niebo zdawało się napierać na połamany maszt. Powierzchni wody nie burzyła żadna fala, cień ptaka ani grzbiet ryby, a jednak statek nieubłaganie posuwał się naprzód, wiedziony czymś, co napełniało Twardokęska grozą.

Szarka wykręciła wodę z włosów. Tętnienie kropel po pokładzie wyrwało ich z odrętwienia.

– Jesteśmy w prądzie – szyper odezwał się głosem człowieka, który stracił nadzieję. – Sandalya pędzi nas wprost do swych ogrodów.

– Trza mnie było słuchać! Trza było zawczasu tę przeklętnicę obmierzłą szlachtować! – wykrzyknął uczepiony ułamka masztu kapłan. – Wszak ona na nas nieszczęście sprowadza! I owa obręcz, co ją na łbie nosi, zaprzaństwa i kurestwa wszelakiego znak!

Rosły rudowłosy rybak obrócił się ku niemu niespiesznie i z zamachu trzasnął go w gębę. Kapłan zawył, z nosa puściła mu się krew.

Prąd unoszący statek zwolnił wyraźnie. W powietrzu gęstniała delikatna, grafitowa mgła.

Coś z chrzęstem otarło się o kadłub.

Rybacy kolejno unosili dłonie w błagalnym geście i odmawiali głośno litanię do Fei Flisyon.

– …od niespodziewanej śmierci na morzu obroń nas, matko wysp nieprzeliczonych… – usłyszał Twardokęsek.

28
{"b":"100643","o":1}