Литмир - Электронная Библиотека

– Dodamy dobry tuzin groszy – przekonywał szypra niezrażony kapłan – jak dziewkę rybom na żer rzucisz.

Kapitan z namysłem skubał brodę. Twardokęsek przeczuwał, że jeśli sługa bogini podwoi stawkę, na statku rozpęta się jatka i mimo osłabienia rachował, po czyjej stronie bardziej mu się opłaci opowiedzieć.

Nim zdążył podjąć decyzję, ostatni z przybyłych roztrącił rybaków i kilkoma krokami przesadził pokład. Nagle zbójca sobie przypomniał, jak w karczmie przy gościńcu zobaczył nie tylko wizerunek własnej gęby, ale i inny konterfekt. Też wisiał na drzwiach gospody, lecz nie obok Twardokęska, nie, nie z plebsem, tylko w najwyższym rzędzie, ponad pozostałymi.

Toć to syn starego władcy Żalników, zwanego obelżywie Smardzem, uświadomił sobie zbójca. Wygnaniec z ojcowizny. Bezimienny. Zaprzaniec.

Nagle zaschło mu w gardle. Więc dlatego dziewka przetrząsnęła pół wyspy, aby go odnaleźć, pomyślał z uznaniem. Nie taka głupia ona, oj nie. Wężymord wszak zapłaci za Smardzowego syna czystym złotem, i to więcej, niż książątko waży. A Zird Zekrun… – przełknął ślinę, strwożony na samą myśl o bogu mrocznego Pomortu. Zird Zekrun przystanie na każdą cenę, aby dostać w swoje ręce dziecko, które kiedyś wymknęło mu się z płonącego Rdestnika.

Ukradkiem przesunął się ku dziewczynie. Brzydził się bogiem Pomortu, ale w tej chwili chciwość przemogła nad rozsądkiem i był gotów walczyć u boku Szarki, choćby gołymi rękami. Przepełniał go podziw dla tej małej, zaradnej dzieweczki, jak ją właśnie czule nazwał w myślach, puściwszy całkiem w niepamięć wcześniejsze plany, aby jej pospołu z rybakami poderżnąć gardło.

W tejże samej chwili przypadł do niej książę.

– Co znów knujesz, niewiasto? Gdzie jadziołek?

– Poluje. Szukałam cię…

– Ja bym się dał odnaleźć! – zarechotał jeden z poławiaczy.

– …ponieważ jest pomiędzy nami pewien dług. I obietnica – dokończyła Szarka.

– Masz jeden dług – przerwał jasnowłosy. – Plugastwo, którym mnie zeszłej nocy poszczułaś.

Zbójca wodził między nimi oczami, zastanawiając się, które pierwsze uderzy. Zaprzaniec miał na plecach potężne, dwuręczne ostrze: Sorgo, koronacyjny miecz żalnickich kniaziów, wykuty niegdyś w ogniach boga. W Krainach Wewnętrznego Morza wiele gadano o tym brzeszczocie i Twardokęsek nierad by się z nim zmierzył. Nie wiedział, czy Szarka zdoła dotrzymać mu pola swymi zakrzywionymi szarszunami. Na wszelki wypadek chyłkiem pochwycił hak do patroszenia ryby, porzucony nieopatrznie przy stercie lin. Kiedy się książę dziewką zajmie, myślał, spod opuszczonych powiek szacując, jak najsposobniej zadać cios – wtedy uderzę.

Ani trochę nie martwił się, czy książę nie zaszlachtuje wcześniej Szarki. Może lepiej nawet, powiedział sobie. Wszak cała nagroda za głowę wygnańca jemu przypadnie.

– Niechże ją Przemęka zdzieli w łeb i do wody! – Coraz bardziej rozsierdzony kapłan miotał się po pokładzie. Przyskakiwał do rybaków, usiłując ich wypchnąć, aby rozprawili się z obrzydłą niewiastą, ale ci tylko usuwali się ze śmiechem. – Rusz się, Przemęka!

Człek z ciemną tarczą najemnika ani drgnął, z uniesionymi brwiami przyglądał się tylko tamtym dwojgu. Ale kiedy kapłan, postanowiwszy widać własnoręcznie pozbyć się kłopotu, ruszył ku Szarce z bosakiem, złapał go za ramię i odepchnął trzy łokcie.

– Zostaw, Kostropatka! – rzucił ostro. – Patrz lepiej, co ona nosi na głowie.

Wszyscy popatrzyli.

Statkiem zakołysało i żołądek znów podszedł zbójcy do gardła, obracając wniwecz wszelkie mordercze zamysły. Na pokładzie wybuchło okrutne zamieszanie. Rybacy lamentowali, kapłan złorzeczył Fei Flisyon, Przemęka go hamował, a rozmowa Szarki i księcia ginęła w ogólnym rozgardiaszu. Potem zaś nadfrunął jadziołek. Opadł na obręcz bogini i rozejrzał się wkoło, rzucając wszystkim złośliwe spojrzenia miodowych oczu. Miał wypchany, krągły kałdun, a jasne kropelki jadu lśniły na końcach piór.

– Zabiorę go pod pokład – w nagłej ciszy oznajmiła Szarka. – Nie jest wam przyjazny.

Zbójcy wydało się, że skrzywiła się przy tym cierpko. Ostatnie słowo jednak należało do kapłana.

– Nie gap się, tylko rzuć sztyletem w ladacznicę, Przemęka! – syknął.

– Spróbuj tylko! – Szyper złapał za bosak i przysunął go do gęby kapłana. – Pierwej wrażę ci to w kałdun, ścierwo!

– Jest powiedziane, że niewierni będą przelewać krew wybranych…! – darł się kapłan.

– Dość już! – żachnął się książę. – Nikt tu do żadnego przelewu krwi nie dopuści, najwyżej Zaraźnica cię durem umorzy.

Szyper wymownie postukiwał bosakiem w burtę.

– To jak się ułożym?

– Zostaniemy na pokładzie – zdecydował książę – a ona w ładowni. Przez dwie nocki nie będziemy sobie bardzo zawadzać.

– Ale zejdziesz nam z ceny – ocknął się kapłan. – Cały statek najęliśmy, z ładownią.

– Od bluźnierców biorę więcej. – Szyper podparł pod boki. – A jak się nie podoba, fora ze dwora.

Na statku zapanowało tedy coś na kształt rozejmu. Szarka zeszła pod pokład, by piastować jadziołka, który wrócił z polowania w wyjątkowo złym nastroju i strzykał wokół jadowitą śliną. Kiedy jeden z rybaków zajrzał do ładowni, niby to chcąc sprawdzić, czy kadłub nie przecieka, plugastwo runęło ku niemu z rozcapierzonymi szponami, jakby chciało oczy wydrzeć. Szarka odtrąciła je w ostatniej chwili, ale i tak jedno z haczykowato zakończonych piór opadło tuż obok twarzy natręta. Po tym wydarzeniu wścibstwo załogi gwałtownie przygasło. Książę z towarzyszami siedział na górze, pod czujnym wzrokiem szypra, Twardokęsek zaś pałętał się to w tę, to w tamtą stronę, na przemian usiłując drzemać w ładowni i rzygając.

Nie, o nic Szarki nie spytał. Zbyt wielu ludzi przewijało się latami przez zbójeckie obozowisko i oto teraz, na statku płynącym przez Kanał Sandalyi, Twardokęsek mniemał, że widział już wszystko. Zbiegłych ze świątyni mnichów, zbójrycerzy, którzy przegrali w karty ojcowiznę, dezerterów ze wszystkich armii Krain Wewnętrznego Morza, powroźników, co spalili więcej pańskich dworców niż wiedźm, servenedyjskie wojowniczki wyżerające na pobojowisku wątroby dogorywających wrogów, a nawet obłąkanego derwisza, który podawał się za nowe wcielenie Bad Bidmone od Jabłoni. Póki nie pchali nosa w sprawy Twardokęska, nie dociekał ich prawdziwych imion ani zdarzeń, jakie ich cisnęły pomiędzy kompanię na Przełęczy Zdechłej Krowy. I tak wszyscy byli jednacy.

Czy Szarka z jej dwoma mieczami, zawojem norhemnów na twarzy i porachunkami z żalnickim księciem mogła zadziwić człeka, który niegdyś miał za kochanki trzy bliźniacze siostry z sekty Skalmierskich dusicieli, grasujące z szajką na gościńcu i odkładające grosz na własną anakondę?

Pod wieczór Szarka wyczesała gęstym zgrzebłem futro skrzydłonia i starannie obejrzała poduszki łap. Posłusznie znosił jej zabiegi, jednak potem natychmiast wytarzał się w kupce słomy, którą mu przeznaczono na legowisko.

– Niecierpliwi się – wyjaśniła kobieta, widząc, że zbójca nie przestaje wodzić spojrzeniem za błękitną bestią. – Od dawna nie rozkładał skrzydeł i nie lubi morza.

Twardokęsek nie umiał powściągnąć zachwytu, kiedy zwierzę otarło się łbem o jej ramię, choć niegdyś te stworzenia nieomal przyprawiły o zagładę jego pobratymców. Zanim upadło władztwo Vadiioneda, południowi barbarzyńcy nieomal rokrocznie przeprawiali się przez górskie przełęcze, by plądrować i grabić zasobne ziemie Kopienników. Wielu norhemnów dosiadało skrzydlatych wierzchowców i żaden mur, żadna twierdza nie mogły ich powstrzymać. Potem jakaś zaraz przetrzebiła podobno stada, prawie co do nogi wybijając udomowione skrzydłonie. Północne księstwa odetchnęły nieco od łupieżczych napadów, lecz jakiś czas później pogrążyły się w zażartej walce. Nim przeszły dwa tuziny lat, pustynni rabusie jęli znów powracać na wykrwawione ziemie. Niezmiernie rzadko prowadzili ze sobą skrzydłonie, lecz większe od poprzednich i bardziej dzikie.

Jedna z Servenedyjek powiedziała zbójcy, że te zwierzęta pochodziły ze stad, które przemierzają niedostępne górskie płaskowyże w sercu Łysogór. Mało kto się tam za nimi zapuszczał, bo choć były płochliwe i zwykle stroniły od ludzi, potrafiły też rozerwać na strzępy, jeśli kto wszedł im nieopatrznie w drogę. Wojowniczka mówiła, że takiego stwora nie dało się okiełznać i przemocą zmusić do posłuchu. Ale może opowiedziała bajkę, jedną z wielu, które powtarzano o odległych krajach, i nałgawszy szpetnie, śmiała się potem z jego łatwowierności.

27
{"b":"100643","o":1}