Kadłub napotkał następną przeszkodę, zatrzymał się, szarpnął i popłynął dalej. Książę wskazał niewyraźne kontury kołyszących się na powierzchni wody roślin, z początku nielicznych, potem zaś coraz gęstszych i coraz potężniejszych.
– Nadciągają – głucho powiedział szyper.
Statek raz po raz wiązł w podwodnej gęstwinie. Gałęzie, grube niczym ramię dorosłego człeka, zdawały się zaciskać wokół kadłuba jak żywe. Kłącza tworzyły sieć tak zbitą, że całkiem przesłoniły wodę. Na olbrzymich liściach wygrzewały się drobne, szare jaszczurki, które uciekały po łodygach w dół, kiedy padł na nie cień statku. Gdzieniegdzie pobłyskiwały małe, jasne kwiatki. Ich kielichy były ledwie rozchylone, lecz zbójca wyraźnie
wyczuwał woń, od której kręciło go w nosie. Czasami sztormy rzucały kiście tego kwiecia aż na brzeg Traganki i herszt wiedział, że jego zapach sprowadza trupie otępienie, które łatwo zmienia się w prawdziwą śmierć. Choć kłęby mgły stawały się coraz bardziej zbite, dostrzegał majaczące po obu burtach wraki.
– Nie powinienem pozwolić ci wsiąść na ten przeklęty statek, synu – rzekł Przemęka.
Żalnicki książę położył dłoń na jego ramieniu w milczącym geście wybaczenia, zaufania i zbójca sam nie pojmował, czego jeszcze. Obaj mężczyźni wyglądali na opanowanych, nie tyle spokojnych, ile właśnie opanowanych. Nieprzystępni ową ledwie uchwytną obcością szlachetnie urodzonych panów, którzy są zbyt wyniośli, by płakać, i zdychają bez słowa skargi.
Nienawidził ich. W jednej chwili Twardokęsek znów stał się umorusanym, wygłodzonym dzieciakiem. Na kształt wszy uwieszony matczynej spódnicy patrzył, jak możni przejeżdżają przez wioskę w rok najazdu barbarzyńskich norhemnów. Pomniał ich konie o smukłych, kształtnych pęcinach i szlachetnych łbach, jakże odmienne od spracowanych wioskowych chabet, którymi wzgardzili nawet najeźdźcy. I pamiętał, jak pięknie dźwięczały podkowy na kamiennej ścieżce, gdy odjeżdżali.
Potem nadeszła zima, długa i śnieżna, podczas której poznał smak mąki z dębowej kory i wywaru ze starej skóry. Wielu wieśniaków umarło, a nie umiera się łatwo z głodu. W pewien mroźny poranek matka Twardokęska nie wstała z łóżka. Zawlókł ją do drewutni. Śnieg zasypał podwórze, a on był niewielki, więc zajęło mu to całe przedpołudnie. Nim minął tydzień, pokonał tę drogę ponownie, z kociołkiem i nożem do mięsa. Jak nakazywał zwyczaj, matka miała trzy noże, jeden do chleba, drugi do mięsa, trzeci do innych rzeczy i bardzo pilnowała, aby ich nie mieszać. Więc nie mieszał i mówił do niej.
– Wybacz, matko – szeptał. – Najważniejsze, żeby przeżyć, a ty jesteś martwa i żyjesz tylko tyle, ile we mnie.
To była długa zima. Kiedy dobiegła kresu, Twardokęsek powędrował na Przełęcz Zdechłej Krowy. Odpędzano go kijami, lecz wracał za każdym razem. Aż wreszcie nie mogli już go odpędzić.
Od dawna nie pamiętał twarzy matki i nie pojmował, dlaczego przypomniał sobie o niej właśnie w ogrodach Sandalyi. Wzdrygnął się z nagła, jak kundel pod strugą pomyj. Zbyt odległa rana, dawno zapomniana nienawiść. Przestraszyły go.
Otrzeźwiał trochę i rozejrzał się wokół. Rybacy miarowo mamrotali modlitwy, jałowe i daremne, kapłan przykucnął, nadal ściskając resztki masztu. Natomiast żalnicki wygnaniec i Przemęka tkwili na rufie i z godnością wpatrywali się w grafitowy tuman.
Twardokęsek zaśmiał się sucho.
Książę obrócił się ku niemu, jakby dopiero teraz dostrzegł, że jeszcze żyją; spojrzenie szarych oczu było obojętne i nieobecne.
W dole, na powierzchni morza, rośliny wiły się niczym tłuste, bezgłowe robaki.
Śpiew Sandalyi nadciągnął jak pierwszy słaby podmuch wiatru. Przejmująca, pojedyncza nuta z pogranicza bólu wiodła statek coraz głębiej w mgłę i skłębione wodorosty. Wygnaniec powoli opuścił dłoń na głowicę Sorgo, potężnego, oburęcznego miecza żalnickich panów.
Szarka odsunęła skrzydłonia, i wyprostowała się z udręką na oblepionej mokrymi włosami twarzy. Uczyniła szybki, przeczący gest w kierunku księcia i jego miecza.
– Zabijałem już wcześniej – odpowiedział.
Nie podkreślał słów, lecz każde upadło jak osobny, owalny kamyczek.
– Ja również. I nie tylko mieczem – rzekła.
– Dlaczego? – spytał cicho. – Dlaczego chcesz z tym walczyć?
– Czy teraz – z gorzkim uśmiechem potoczyła wokół ręką – czas i miejsce, by o tym mówić?
Zbójca znów się zaśmiał, spoglądając na tych dwoje głupców, spierających się, które pierwsze stawi czoło bogince w jej żywiole. Niech więc będzie i tak, myślał, sczeźniemy tutaj bez śladu. Przenikliwa, rozedrgana pieśń szeptała do niego o śmierci.
Głos Sandalyi potężniał. Wpływali weń niby w coraz głębszy cień lasu.
Rybacy zaprzestali litanii, lecz nadal czekali nieruchomo – pięciu wysokich, ryżobrodych mężczyzn o włosach poprzetykanych siwizną, o grubych dłoniach i brązowej, spieczonej skórze, której nigdy nie opuszczał zapach morza. Zbyt starych, by na kupieckim statku pływać ku Skalmierzowi czy na Pomort, lecz wciąż wystarczająco krzepkich, by wyruszać na połów. Twardokęsek przelotnie dostrzegł podobieństwo ich twarzy, pobielałych i wyostrzomrh od grozy – tej przeżytej i tej przeczuwanej. Zapewne byli spokrewnieni i stracili tego dnia dwóch spośród siebie, braci, synów, nie wiedział.
Szarka nie czekała. Łagodnie odsunęła szypra i stanęła na dziobie. Kłąb ciemnej mgły ogarnął ją, lecz smuga włosów przebiła się przez ćmę jak długa, złoto ruda witka. I kiedy kolejny tuman napłynął wraz z silniejszą falą śpiewu boginki, Szarka także zaczęła śpiewać. Jej głos wzbił się ponad pieśń Sandalyi, przejrzysty, odległy.
Zbójca zastanawiał się potem, jak opisać tamte dwie pieśni, które zabrzmiały w miejscu zatracenia. Sandalya śpiewała swoje szaleństwo, ściągając na nich mrok i zagładę, pożądanie ostrego żelaza w sercu, śmierci wśród oślizgłych, chłodnych łodyg wodorostów. Twardokęsek widział, jak jego własna dłoń powoli skrada się ku wbitemu w pokład rybackiemu nożowi i niewiele, jakże niewiele brakowało, by uległ pokusie i zadał sobie cios, gdyż wszystkie nienawiści, wszystkie udręki jego małego, parszywego życia zlatywały się do pieśni Sandalyi.
Osnowę pieśni Szarki stanowił smutek, kryształowa, jasna rozpacz, i tęsknota – nieskończona, gdyż daremna. Pośród odłamków wioseł i resztek masztu, w ciemnej mgle opłakiwała niezrozumiałą dla Twardokęska stratę.
To Sandalya umilkła pierwsza i grafitowy opar rozwiał się nieco. Zbójca podniósł wzrok i zdjął go lęk, gdyż ujrzał zmierzającą ku nim wyniosłą falę. Szarka także ją dostrzegła, lecz nie przestała śpiewać, doprowadziła melodię do ostatniej nuty i ostatniego słowa. Wówczas fala zawisła nad dziobem statku i opadła blisko, o wyciągnięcie ręki.
Na jej szczycie, w brunatnych i mlecznych smugach piany stała Sandalya w przykrótkiej tuniczce z gnijących wodorostów. Na jej ramieniu spoczywał warkocz sztormów, spleciony z włosów szarych, niebieskich, zielonych, granatowych i czarnych.
– Śpiewałaś! – przemówiła głosem przejmującym i pełnym wyrzutu. – Przywołałaś mnie pieśnią, zapewne nie bez przyczyny.
– Abyś pozwoliła nam odejść.
– Nielicha to prośba – niechętnie odparła Sandalya. – Nielicha, a raczej zuchwała, zważywszy na to, skąd przypływasz i czyj nosisz znak. Nie ma przyjaźni pomiędzy mną i Feą Flisyon z Traganki, a także
pomiędzy mną i tymi, którzy jej służą. Na darmo więc przywołałaś mnie pieśnią.
– Przywołałam cię, ponieważ mój smutek dorównuje twojemu i nie powinno być między nami waśni. Pozwól nam przejść, przedksiężycowa. Nie służę nikomu prócz siebie.
Boginka zaśmiała się szyderczo, okręciła na spienionym grzbiecie fali i znów zaśmiała.
– Przywoływałaś mnie poprzez wodę i poprzez zapomniane imiona z odległych miejsc, ale cóż stąd? – zaśpiewała. – Cóż mi po twojej pieśni, cóż mi do twojej straty? Słuchałam, bo on też miał ów nieokiełznany ogień we włosach – ten, którego obręcz nosisz. Skąd u ciebie podobny ogień, śmiertelna?