Литмир - Электронная Библиотека

Doprawdy nie rozumiał więc, co sprawiło, że ujął tę dziwną kobietę za ramię i zapytał:

– Czy już śniadaliście? Jest tu nieopodal miła gospoda, a nie chcę, żebyście zapamiętali ze Spichrzy wyłącznie rzezimieszków.

Nie uśmiechnęła się. Jej brązowe oczy pozostały poważne i, jak mu się zdawało, podejrzliwe. Nie uwolniła jednak ramienia, choć wyraźnie miała ochotę.

– Dlaczego?

Zastanowił się chwilę.

– Bo zbliżają się Żary – odparł powoli – a wy jesteście sami i nie znacie miasta. Nie obawiajcie się, nie skrzywdzę was. Jestem Nacmierz, syn właściciela kantoru z ulicy Srebrnej. Znają mnie tutaj. Możecie sprawdzić.

Wciąż w milczeniu przyciskała do piersi odzyskaną sakiewkę.

– Czy powiecie mi, jak macie na imię? – zapytał.

Jej imię… Kapłanka nie wypowiedziała go głośno od wielu lat – utraciła je wraz z włosami, gdy podczas tamtej odległej ceremonii rozpoczęła nowe życie w zakonie Zird Zekruna. Pamiętała jednak jego brzmienie, gdy ojciec wołał ją na pełnym morzu – zdawało się rozpryskiwać powietrze jak dziób łodzi wodę, zostawiając za sobą jasną smugę piany. Tak wiele rzeczy zamknięto w tamtym imieniu. Śmiech na dnie gardła, kiedy z ojcem wyciągała sieci ciężkie od ryby, i szorstką czułość, z jaką matka w niedzielny poranek, przed wyprawą do świątyni, rozczesywała jej długie, splątane włosy. Smak ciepłych podpłomyków, omaszczonych głodem i kminkiem, miodowy zapach lnicy kwitnącej na wydmach za ich chatą i morską woń wodorostów wyrzucanych na brzeg przez sztormowe fale. Błysk bursztynów wśród piasku i połamane krawędzie muszli, którymi kaleczyła sobie stopy, kiedy biegła na pomost, by wypatrywać powracającego z połowu ojca. Sztywność grzbietu po całym dzionku na łodzi i ostry ból, kiedy morska woda omywała jej popękane od pracy ręce. Dobre chwile, pomyślała, choć biedne i wypełnione trudem nieomal ponad siły.

Dopiero w klasztorze zrozumiała, że ojciec pragnął ją uchronić przed harówką, przy której kobieta mogła jedynie zwiędnąć i postarzeć się przedwcześnie. Dowiedziała się również, że musiał sprzedać udziały w łodzi, aby sprawić jej wiano stosowne dla przyszłej mniszki. Jednakże i tak długo nie potrafiła mu wybaczyć. Zbyt wiele odebrano jej wraz z imieniem.

– Gierasimka – wyszeptała, podejmując decyzję, której nawet iv części nie potrafił ocenić ten chłopiec o mlecznobiałej skórze aogacza. – Mam na imię Gierasimka.

* * *

Właściwie Mroczek nawet po trochu żałował dziwki, choć wypadki ostatniej nocy nie pozostawiły mu wiele sił na współczuje. Na szczęście nie wszystko zapamiętał. Tuż po kłótni kapłana z przywódcą szczuraków zapadł w miłosierne odrętwienie i tylko ak przez mgłę pamiętał, że zdejmowano go z wozu i znów dokądś liesiono. Potem pośród majaków zwidywały mu się dziwne postaci – ni to niewiasty, ni to szczurzyce – o głowach ogromnych jak iynie, które zdawały się chwiać na cienkich szyjach i falować nad nim jak bańki mydlane. Ale kiedy jedna z nich pochyliła się niżej, dojrzał, że rysy ma obrzmiałe i wykrzywione w grymasie, jaki widywał wcześniej u wioskowych głupków. Nie znalazł jednak dość siły, aby wezwać pomocy, kiedy dziwaczna niewiasta rozerwała na nim bandaże – jej dłoń była porośnięta krótkim, jasnym futrem, i paznokcie zakrzywiały się jak szpony. Bezradny patrzył, jak tamta wdrapuje się na jego posłanie i zaczyna zlizywać świeżą krew. Po chwili jej różowy język zagłębił się w samej ranie. Wówczas rabuś? Przełęczy Zdechłej Krowy nie powstrzymał wrzasku i darł się ze strachu i cierpienia, póki wreszcie nie omdlał.

Kiedy się ocknął, niebo nad nim już szarzało. Wózek rześko turkotał na wyboistej drodze i nigdzie wokół nie pozostał ani cień szczuraków, otaczało go za to pięciu pachołków w barwie Zird Zesrana. Zdał sobie sprawę, że rana nie dokucza mu, jak wcześniej, i właściwie w ogóle jej nie czuje, najwyraźniej szamanka zwierzołaków naprawdę zdołała ją zaleczyć. Odkrycie owo natchnęło go pewną otuchą. Jeszcze większego animuszu nabrał na widok jasnych murów Spichrzy, urodził się bowiem w tym mieście i wystarczająco długo parał się tu handlem bławatnym, by znać je jak własną kieszeń. Dobrego humoru nie popsuły mu nawet więzy, które znów zadzierzgnięto mu na nadgarstkach i kostkach. Nic:o, powiedział sobie w duchu. Nie z takich opresji człek szczęśliwie wychodził.

Jednakże okazja do ucieczki jakoś się nie trafiała. Liczył na ciżję przy bramie, ale z wielkim uszanowaniem poprowadzono ich do specjalnej furtki, rozpędziwszy skłębione pospólstwo bykowca mi, aby przypadkiem byle chłystek nie otarł się o szlachetnych gości. Dwie Servenedyjki eskortowały ich świątynnym traktem aż d‹ samego muru świątyni. Skoro za wózkiem zatrzasnęły się podwoje przybytku Śniącego, Mroczek na nowo podupadł na duchu. Wciąż wszakże nie umiał pojąć, po co sługa Zird Zekruna zadaje sobie tyle trudu, aby go wpierw utrzymać przy życiu, a teraz w pętach.

Na razie o nic nie pytał. Bez sprzeciwu pozwolił się zamknąć w maleńkiej celi, na jego oko zdatniejszej na więzienie niż do mnisich modłów. Gdy pozostawiono go samemu sobie, natychmiast zajrzał pod opatrunek. Istotnie, rana zabliźniła się cudownym sposobem i pokryła delikatną, różową skórą. Mroczek, który podczas zbójeckich podchodów nieraz oberwał już sztyletem, ze zdumieniem obmacywał rozcięte miejsce, szukając zrostów i bolesności Na darmo. Wszystko przyschło na nim jak na psie w przeciągi jednej nocy, zupełnie jakby nigdy nie spotkał Twardokęska i ni‹ zawarł bliskiej znajomości z jego nożem.

Na wspomnienie dawnego kamrata wykrzywił się z wściekłością, jak szczur obnażając drobne, ostre zęby. Niech no się okazja trafi, pomyślał zawzięcie, a pokażę ci dowodnie, co znaczy zemst; Mroczka. Jeszcze będziesz pazurami ziemię darł i błagał o litość jako i ja ciebie o zmiłowanie prosiłem. I tyleż go, co ja, doświadczysz.

Młodziutki mnich przyniósł mu miskę polewki i kilka pajd razowca. Zrazu rabuś rozważał, czyby nie spróbować za szyję go ucapić i wyrwać się z komnaty. Ale zaraz w uchylonych drzwiach pokazał się drab i znacząco zamachnął się na więźnia bykowcem Pilnowano go zatem, choć nadal nie wiedział, dlaczego.

Zaspokoił pierwszy głód, a potem ułożył się na ławie. Czuł rwa nie w każdym mięśniu i znużone ciało domagało się odpoczynku Kiedy się ocknął, przed nim siedział znajomy sługa Zird Zekrun; i obserwował go bacznie.

– Co tak wytrzeszczacie gały? – Mroczek zeźlił się z miejsca a miał niewyparzony jęzor, co niejeden raz pchnęło go w kłopoty – Przez noc się nie napatrzyliście?

Kapłan puścił połajankę mimo uszu, tylko piętno skalnych robaków na jego czole poruszyło się żywo. Mroczek poczuł, jak n; wpół przetrawiona polewka podchodzi mu kwasem do gardła Wprawdzie na zbójeckim trakcie przywykł do rozlicznych łajdactw, ale pomorckim plugastwem brzydził się jak wszyscy.

– Zatem jesteś kamratem czarnobrodego – odezwał się zgrzytliwym głosem Pomorzec. – Zbója Twardokęska.

Mroczek się wzdrygnął, wspominając nagle rozmaite gadki, które krążyły po Górach Żmijowych o nadludzkich mocach sług Zird Zekruna, którzy podobno poprzez skalne robaki nieustannie czuli w sobie obecność boga i w razie potrzeby potrafili czytać w umysłach współziomków. Ale jam się nigdy nie pokłonił Zird Zekrunowi, pomyślał rozpaczliwie rabuś. Spichrzanin z dziada pradziada jestem, co jemu do mnie?

– Skąd wiecie? – zapytał, ukrywając strach.

Tamten skrzywił się z nieznaczną pogardą.

– Ano nie musiałem ci w rozumie gmerać. Szczuracy dobrze zapamiętali sobie szajkę z Przełęczy Zdechłej Krowy, bo nierzadko odbierała im zdobycz, zasadzając się na podróżnych tuż nad brzegiem Modrej. No, ale zbójcy przepadli, tedy więcej sporów nie będzie – zakpił. – W każdym razie widzieli waszą zasadzkę nad brodem i podsłuchali twoją pogawędkę z hersztem. Traf szczęśliwy, żeście się spotkali – błysnął w uśmiechu zębami – bośmy poznali godność tego czarnobrodego zbira. A tyś broczył jak zarzynana świnia, więc szczuraków krew nęciła. Kazałem, żeby ci rany opatrzono. Chyba winieneś mi wdzięczność, zbójco.

114
{"b":"100643","o":1}