Литмир - Электронная Библиотека

– Stój!

Obejrzała się, odzyskując ostrość wzroku. Wysoki, barczysty młodzieniec w granatowym, szamerowanym srebrem kubraku szamotał się z jednym z oberwańców. Przydusił go, nie bacząc na rozpaczliwy kwik tamtego, wyrwał mu coś z garści, po czym solidnym grzmotnięciem w plecy popędził go w dół ulicy. I odwrócił się ku kapłance. Jego pulchnego, różowego oblicza nigdy nie wysmagały wichry znad Cieśnin Wieprzy, a niebieskie oczy spoglądały pewnie i śmiało, kiedy podał jej sakiewkę z miękko wyprawionej skóry.

– Czyż to nie wasze?

Zdołała tylko skinąć głową, rozpoznawszy podarunek żalnickiej księżniczki. Nie poczuła nawet, jak złodziejaszek odciął mieszek od paska. Ponieważ wciąż milczała, chłopak wcisnął jej trzosik w dłoń i zamknął palce dziewczyny na aksamitnej skórze. Jego ręka była ciepła i miękka jak u szlachetnego pana, który nigdy nie musiał na kolanach szorować kamiennej podłogi w kuchniach przybytku.

* * *

Kiedy powroźnicy jęli wychodzić, Morwa podniosła się wraz z nimi z koślawego stołka, szczęśliwa, że wreszcie i ona wyjdzie z tej mrocznej izby na słońce. Ale tuż przed progiem pobliźniony schwycił ją za ramię i pchnął tył z taką siłą, że zatoczyła się i wpadła na stół.

– Dokąd, dziwko? – Wykrzywił się urągliwie. – Tu na kapłanów poczekasz.

Pozostali nie odwrócili się, tylko opasły oprawca, który ją wpuścił do wieży, pojawił się jeszcze po chwili i bez słowa wrzucił jej do komnaty gruby koc. Tkanina była brudna i miejscami tak zetlala, że przeświecało przez nią światło, ale Morwę najbardziej przeraziły ciemne, zaschnięte plamy krwi. Nogą odsunęła koc pod ścianę i starała się nie spoglądać w jego stronę. Choć kolana się uginały pod nią z wyczerpania, krążyła po izbie jak dzikie zwierzę, w pełni już teraz świadoma, że oto stała się więźniem powroźników i potrzebuje nie byle łutu szczęścia, aby się wydobyć z tej opresji.

W końcu jednak znużenie przemogło strach. Zasnęła, skulona pod stołem, z głową wspartą o stołeczek, i nie obudził jej ani gwar rozmów w korytarzu, ani szczęk odmykanych zamków. Dopiero lekkie uderzenie w ciemię sprawiło, że poderwała się na równe nogi, sycząc ze złości. Ale zaraz kolejny cios w kark przygiął ją do posadzki. Upadła, boleśnie obcierając sobie łokcie, a tuż ponad nią rozległ się głos siwowłosego powroźnika:

– To właśnie ona, wasze dostojności.

Na wszelki wypadek nie poruszyła się. Poprzez pasma włosów widziała buty przybyłych. Cztery pary znoszonych, identycznych skórzanych trzewików o zaokrąglonych noskach z pewnością należały do powroźników, a dwie pary delikatnych sandałów z barwionej na niebiesko skóry były własnością kapłanów Nur Nemruta, których wystarczająco często obnoszono po ulicach miasta w lektykach, by nie musieli zatroszczyć się o solidniejsze obuwie. Nie miała wszakże pojęcia, kto wdział brunatne, nowiusieńkie buty z wysokimi cholewami. Nie wiedziała też, co sądzić o przykurzonych skórzniach – wydawały się wprawdzie nieco znoszone, ale ozdobiono je ćwiekami i zabarwiono kosztownym karmazynem, a ich właściciel trzymał się wyraźnie z tyłu, jak gdyby stronił od reszty kompanii.

– Dziwka? – odezwał się ktoś inny.

Miała wrażenie, że już wcześniej go słyszała, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy. Przeciągał lekko samogłoski, wedle zwyczaju Gór Żmijowych, a w jego tonie pobrzmiewały oschłe, arystokratyczne nutki.

– Ajuści – potwierdził skwapliwie powroźnik. – Tutejsza pono, choć od lat się kręci po gościńcu, co przez Góry Żmijowe wiedzie. Morwa ją wołają.

Ladacznica drgnęła ze zdumienia. Jakkolwiek wiele słyszała o przebiegłości powroźników i ich szpiegach w dzielnicy uciech, nie sądziła, że tak niewiele czasu zajmie im wybadanie, kim jest.

– I owa dziwka powiada, że szczuracy nocą z gór zeszli? – Tym razem Morwa była pewna, że mówił jej współziomek, chyba kapłan, wnioskując z nieskrywanego obrzydzenia, z jakim powiedział słowo „dziwka”.

– Tak jest, wasza wielebność – znów przytaknął oprawca. – Ale jeśli zełgała, w mig ją oporządzimy. Tyle żeśmy nie chcieli mąk przed przybyciem waszej wielebności zaczynać, bo potem złachana będzie.

Kiedy wspomniano o mękach, uszy Morwy wypełnił nagle bolesny szum. Chciała przypaść do nóg kapłanom i błagać ich o litość, ale nie zdążyła.

– Męki na razie zbyteczne, bo nie zełgała zanadto – odparł Spichrzanin. – Ciekawym raczej, skąd u zwykłej dziwki podobna wiedza, skoro nawet książęcy pachołkowie nie mają jeszcze nowin o pogromie.

– Pono owych szczuraków własnymi oczami oglądała – wyjaśnił spiesznie powroźnik.

– I szczęśliwie uszła, choć stamtąd ni jeden zbrojny głowy cało nie uniósł? – zadrwił sługa Nur Nemruta. – Zaiste wielka to osobliwość, że mamy dziwki nad żołnierzy dzielniejsze.

– Powiada, że ją skrzydłoń z opresji uniósł.

– Skrzydłoń? – odezwał się znowu ów wyniosły głos. – Skądże u pospolitej gamratki skrzydłoń?

– Istotnie, rzekł mi wielebny Kierch, że tropicie niewiastę ze skrzydłoniem – wtrącił spichrzański kapłan. – Czyżbyście sądzili, wielebny Ciecierko, że to właśnie ona?

– Nie. – Arystokrata zaśmiał się zimno. – Skądżeby znowu. Ale może mieć o niej wiadomość.

Ktoś złapał Morwę znienacka za włosy i szarpnął ku górze, odsłaniając jej oblicze. Pisnęła z bólu, lecz uciszono ją ciosem. Przełknęła krew z rozbitych warg i wreszcie ośmieliła się spojrzeć na przybyłych, a wtedy jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia i strachu.

Pomiędzy powroźnikami i sługami Nur Nemruta od Zwierciadeł stał mężczyzna w brunatnej szacie zakonu Zird Zekruna, pana ciemnego Pomortu, a na jego czole pulsowało piętno skalnych robaków. Co dziwniejsze, Morwa znała bardzo dobrze jego twarz i nawet na mękach przysięgłaby, że to Ciecierka, opat klasztoru Cion Cerena – tego samego, w którym spotkała zbójcę Twardokęska i jego towarzyszki.

* * *

Nacmierz z ciekawością przypatrywał się nieznajomej. Z pewnością nie pochodziła ze Spichrzy, podpowiadały mu to jej szeroko rozstawione kości policzkowe i brązowe oczy, które teraz spoglądały na niego ze strachem i pomieszaniem. Ręce miała spracowane, pokryte grubą, czerwoną skórą, jak u biedoty, którą zatrudniano w tkalniach jego ojca. W pierwszej chwili pomyślał, że może jest wieśniaczką, która ściągnęła z Gór Żmijowych w poszukiwaniu zajęcia w sławetnych spichrzańskich warsztatach. Jednak nie. Jej strój, choć uszyty z topornej, taniej materii, krojem nie przypominał przyodziewku chłopstwa. Głowę szczelnie zakryła grubym brunatnym welonem, a suknię przepasała pospolitym rzemieniem. Właściwie nie potrafił rozpoznać, skąd pochodzi.

Przyciskała do piersi odzyskaną sakiewkę i rozglądała się, niezdecydowana, w którą ruszyć stronę. Coś zastanowiło go w pochyleniu jej głowy, w skrupulatności, z jaką unikała jego wzroku. Wyczuwał, że się go boi i zarazem nie śmie odejść, aby się nie rozgniewał. Wzruszyło go to nieoczekiwanie.

Zgubiliście się? – odezwał się łagodnie. – Pozwólcie, że was odprowadzę.

– Dokąd? – zapytała cicho i z cieniem zdumienia. – Dokąd?

Jej głos brzmiał zaskakująco delikatnie, a wymowa była zbyt staranna, by posiadła ją w jakimś przysiółku na pogórzu. Nie, pomyślał, zapewne to panna z jakiejś zacnej familii. Może przybyła pokutę czynić i stąd ten strój?

– Tam, gdzie czeka na was rodzina. Spichrza, szczególnie w czas Żarów, nie jest dobrym miejscem dla niewiasty chodzącej w pojedynkę.

Milczała, rozważając odpowiedź. Odniósł nieodparte wrażenie, że zastanawia się, czy skłamać.

– Jestem tu sama – odrzekła wreszcie.

Wyznanie było tak niespodziewane, że chyba powiedziała prawdę. Coraz bardziej zaciekawiony Nacmierz w zamyśleniu wyskubywał srebrne nitki z kubraka. Właściwie nie powinien pchać się w nową kabałę, cały ranek spędził w kantorze ojca, przykładnie sprawdzając rachunki, i teraz matka czekała z obiadem. Bogowie obdarowali ją tylko jednym synem, tym bardziej więc nie chciał sprawiać jej zawodu. Z natury był chłopcem spokojnym i nieskłonnym do brawurowych gestów. Owszem, pasjonowały go wyścigi konne, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, by wystartować w wiosennej gonitwie, w której młodzieńcy z każdej z pięciu spichrzańskich dzielnic ścigali się o wieniec ze szczerego srebra. Wieczorami grywał w kości i odwiedzał gospody, wszelako zwykle przestawał z synami zacnych obywateli, co z jego rodzicem zasiadali w radzie na ratuszu, nie pił ponad miarę, nie zaciągał długów i nigdy nie tracił zdrowego rozsądku. Jak przystało mężczyźnie o jego pozycji i pochodzeniu, wynajmował w kamienicy przy Rynku Solnym kilka ładnych komnat dla swojej miłośnicy, wielce powabnej panny o włosach jasnych jak morski piasek, j lubił w niedzielę przechadzać się z nią po książęcym trakcie. Ale nic więcej. Przyszłość czekała na niego nie na szerokich spichrzańskich ulicach, pełnych zgiełku i blichtru, tylko w ciemnym kantorze ojca, wśród liczydeł, skrzynek i kwitów zastawnych.

113
{"b":"100643","o":1}