– U nas Anielcia w godzinę kopiatą kobiałkę zbiera! Głos Kargula popłynął na fali „Chicagowskiego Kogutka” on the air. Mike szarpał na sobie koszulę, wskazywał czerwone światełko nad szybą studia i machał przecząco ręką, by skłonić gości do milczenia. Pawlak potraktował przeczący gest głowy Mike'a jako wyraz niewiary w prawdę słów Kargula.
– Co, nie wierzy?! Myśli, że my baśniaki opowiadamy?! – objął wzrokiem Kargula i Anię, jakby powoływał ich na świadków.
– Niech on przyjedzie, a zobaczy sam, że w Zagaju za Żelaznymi Łąkami to takie ci prawdziwki jak tu te wasze banany! Możesz z kosą wyjść i ciąć! Wziął zamach, jakby naprawdę w tej chwili trzymał w ręku kosę, co spowodowało, że stracił równowagę i zsunął się z krzesła, które wspólnie dzielili z Kargulem. Ania, starając się podnieść dziadka, dostrzegła za szybą rozradowane twarze
Septembra i jego syna. Obaj, rozbawieni sytuacją, klepalj się po plecach. Junior zaczął bić brawo. Ania, traktując jego zachowanie jako szyderstwo w stosunku do dziadków, wywaliła w jego stronę język. Tymczasem Pawlak, gramoląc się z powrotem na brzeg krzesła, ku rozpaczy Mike'a podjął wątek grzybów.
– My tam nie jakieś biedołachy, jak tu, żeby na te durackie uncje grzyby przeliczać! U nas każdy jeden kozak pół kilo waży, jak ta moja pięść! – stuknął o blat stołu, aż mikrofon podskoczył.
Zrozpaczony groźbą utraty prestiżu „Chicagowskiego Kogutka” Mike potoczył wybałuszonymi oczami po ścianach i natrafił wzrokiem na plakat biura podróży i w natchnieniu podjął swoje tokowanie. Znowu przypominał głuszca w czasie godów, który słyszy tylko swoją pieśń: – Słyszeli państwo, jaki raj was czeka w Polsce! A podróż do Starego Kraju ułatwi wam,biuro podróży „Capitol Travel Office”! Ono czeka na was z otwartymi ramionami na Milwaukee Avenue! A teraz goście z Polski! Jego głos przepojony był optymizmem i zachwytem, jakby obwieszczał specjalną obniżkę cen odzieży w magazynie mód, ale mina wskazywała na to, że traktuje występ swych gości jak katastrofę swojego radia. Dmuchnął w kogutka, przysuwając mikrofon bliżej brzegu stołu. -
Przyjechaliście przedwczoraj i poszukujecie swojej krewnej… -Jaka to tam krewna – mruknął Kargul, wachlując się kapeluszem. Pawlak zgromił go wściekłym spojrzeniem, chwycił mikrofon razem z podstawką i wyrzucił z siebie szybko, jakby się bał, że nie będzie mu dane dokończyć tego komunikatu: – Mówi Pawlak Kaźmierz! Sirlej, słyszy mnie? Niech posłucha, co ja w osobistej swej postaci tu siedzący mam jej do powiedzenia: jutro pogrzeb ojca twojego, Dżona czyli Jaśka Pawlaka. Jest tu wnuczka moja a córka chrzestna twojego taty. Ania! Zagadaj-no! – Ciociu Shirley -piersi Ani zafalowały wzruszeniem.
– Bardzo chcemy cię poznać! – Pogrzeb w piątek – Pawlak znowu przejął mikrofon.
– A na ciebie majątek czeka! – Awo, tyle tego co kot napłakał – prychnął pogardliwie Kargul i wzruszył ramionami.
– Warto było taki karwas drogi kołdybać sia?! Pawlak zmełł w ustach przekleństwo. Po jego oczach było widać, że gdyby miał pod ręką ten sierp, który wieźli w darze dla Jaśka, by był ozdobą jego klubu, bez wahania poskromiłby bezczelność tego bambaryły, Kargula, co to rozbojarzył się na krześle jak jaki prezydent, zostawiając dla niego tyle miejsca, że Kaźmierz nawet na jednym półdupku nie mógł przycupnąć. Mike, w przeczuciu najgorszego, wyrwał Pawlakowi mikrofon i ocierając rękawem koszuli kroplisty pot z czoła zmierzał do szybkiego zakończenia tego katastrofalnego występu.
– Więc poszukuje się missis Shirley-Glynes Wright…
– Pawlaczki z domu – dopowiedział Pawlak, wychylając się do mikrofonu. Kargul plasnął się w czoło i głośno wykrzyknął: – Ty prosto że wariacji dostał! Pawlaczka? Taż to bajstruk! – Jezusie Nazareński, nie wytrzymam! – przez zaciśnięte zęby wysyczał Kaźmierz, zamierzając się pięścią na sąsiada.
– Ty, Kargul, uważaj, bo czyjaś głowa spadnie! – Awo! Głupsza spadnie, ty konusie! – Jak powiedział?! – kipiąc wściekłością Pawlak zerwał się z krzesła, rozglądając się za czymś, co by mu pomogło raz na zawsze uciszyć Kargula. W tej chwili żaden z nich nie zważał na to, że Mike prawie wlazł z mikrofonem pod stół, że Ania staje między nimi jak barykada. -Znów zaczynasz, jak kiedyś Jaśko? – Ty brata mego do Ameryki na poniewierkę wygnał, ale od UNRRY pierwszy chętny był konia brać! – Należało mi się, bom pionierem był! – Awo! Big dill! – Pawlak wykrzywił się w szyderczym grymasie.
– Pionier, co mojego kota na sznurku pasał! Za szybą Junior i September mieli miny, jakby oglądali w kinie komedię i zarazem horror. W trakcie tej wymiany zdań Mike Kuper chwytał otwartymi ustami powietrze jak bokser po nokaucie. Nagle to jedno słowo – kot – zadźwięczało mu w uchu jak sygnał latarni morskiej, wskazujący kierunek zabłąkanemu żeglarzowi.
– Słyszeli państwo sami: kot! A kot to futerko! A jeśli futerko, to tylko w wielkim składzie braci Mardox… Na nic jednak były jego wysiłki. Pawlak wyrwał mu z garści mikrofon i krzyknął prosto w sitko słowa, które miały zdemaskować raz na zawsze podły charakter Władysława Kargula: – Sirlej! Nie słuchaj tego łapciucha! To przez niego Dżonu musiał na obczyźnie umrzeć! Czekaj no, draniu, podreguluję ja ciebie! – Za krótki jesteś! -Kosą cię sięgnę! – Awo! Skąd tu kosę weźmiesz?! Tu Ameryka! Oni kosę w muzeum trzymają! – Na ciebie ten sierp starczy, co ja go Jaśkowi przywiózł, ty koniosraju jeden! Ty lepiej se w portkach mieszaj jak w mojej rodzinie! Mike zaczął dmuchać w odwłok blaszanego kogutka, równocześnie walił młoteczkiem w cymbałki, starając się rozpaczliwie zagłuszyć tę wymianę zdań. Ania rzuciła się między obu dziadków, rozstawiając szeroko ręce. Za szybą Junior szalał z zachwytu, jakby był w teatrze na premierze. September wrzucił w usta pastylkę. Mike poczołgał się z mikrofonem w róg studia, by swoim komentarzem uratować resztki godności swojej firmy.
– Polska krew! Polski temperamentjak halny wiatr od morza i gór! Jak łopot skrzydeł dumnego orła! Jak szum fal Bałtyku! To jedyna rzecz, której nie można dostać w puszce, w przeciwieństwie do piwa „Budweiser”! – nawet w tej dramatycznej sytuacji nie tracił okazji, by wypełnić swoje reklamowe zobowiązania.
– Jeśli chcecie sprowadzić takich miłych krewnych jak nasi goście albo zachłysnąć się Polską, ojczyzną Ojca świętego, Kopernika, Kościuszki i Kazimierza Górskiego, triumfatora z mistrzostw świata w Monachium, korzystajcie z usług Capital Travel Office! Kątem oka zobaczył stojącego w drzwiach studia Hiszpana, który wymownie pokazywał, że kończy się czas „Chicagowskiego Kogutka” i że mikrofon musi być oddany teraz w ręce przedstawiciela innej mniejszości etnicznej. Mike, wstającjuż z fotela, by ustąpić miejsca temu, do kogo należała następna godzina studia, dmuchnął w kogutka i wypowiedział kończącą każdy jego program formułkę: – Idziemy przez życie z wiarą i nadzieją, nie zapominając, że nasze jedenaste polskie przykazanie brzmi: W jedności siła, w zgodzie potęga! Dziś Mike Kuper żegna was. Jutro będzie jeszcze lepszy dzień! Zaświeci dla nas słońce, uśmiechnij się z nadzieją i ufnością! Dmuchnął na pożegnanie w blaszanego kogutka, ale nie skończył sygnału, gdyż Hiszpan brutalnie odepchnął go od mikrofonu i sam zaczął gadać z szybkością karabinu maszynowego. Mike opuścił głowę i patrzył w podłogę, jakby zastanawiał się już tylko nad tym, jaki rodzaj samobójstwa po takiej katastrofie powinien wybrać dla siebie: skoczyć z dachu drapacza chmur, zastrzelić się czy rzucić pod samochód? – You are wonderfull! You are autenthic women! -krzyczał na korytarzu Junior, obejmując Anię, jakby znali się już od dawna. Ze studia wysunął się zmięty jak szmata Mike. Niósł przewieszoną przez ramię marynarkę, jakby uznał, że skoro ma zaraz skoczyć przez okno, to nie warto mu jej nawet zakładać. Potoczył wzrokiem po twarzach Pawlaka, Kargula i Ani, po czym grzmotnął marynarką o podłogę, aż zagrzechotały metalowe, złote guziki i zaczął ją deptać, jakby chciał wszystkim unaocznić, że sam został podeptany przez los.