Rozdział 20
Ale John Pawlak nie czekał na nich przed wyjściem. Stali przy stosach bagaży, rozglądając się bezradnie. Na niebie krążyły samoloty, czekając na swoją kolej do lądowania. Na ziemi krążyły samochody wielkie jak karawany. I Kaźmierz Pawlak znów poczuł się zagubiony jak wówczas, gdy w towarowym wagonie toczył się przez nieznane ziemie nie wiedząc, gdzie postawić swoją nogę. Wówczas pomogły mu bystre oczy Witii, które wypatrzyły wśród pasących się krów Kargulową Mućkę z obłamanym rogiem. Teraz Ania, córka Witii, rozglądała się naokoło licząc, że gdzieś dostrzeże jakiś znak od Johna Pawlaka… Zwróciło to uwagę młodego, nie ogolonego człowieka z włosami sięgającymi łopatek; ubrany był w luźną koszulę z indyjskiej bawełny, pod pachą trzymał plik jakichś broszurek. Zmierzył czujnym spojrzeniem Anię, a do jej dziadków pomachał życzliwie dłonią. Pawlak odstawił walizę i uśmiechając się zachęcająco do młodzieńca, wyraził półgłosem nadzieję” że „może Jaśko wysłał tego pierekińca po nich na lotnisko'… Młodzieniec wręczył Ani kolorową broszurkę, żywo ją do czegoś zachęcając po angielsku; gestami dawał do zrozumienia, że jego życzliwość obejmuje także Kargula i Pawlaka; Kaźmierz zawisł spojrzeniem na jego ustach w nadziei, że pojmie intencje młodzieńca; Ania tłumaczyła jego słowa, ale w miarę jak tamten z coraz większym żarem do czegoś ją przekonywał, ona coraz bardziej sztywniała. – On gada, że możemy za jedyne dwa dolary przystąpić do jego klubu, jeżeli… jeżeli jesteśmy za… za legalizacją marihuany i homoseksualizmu oraz… za seksualnym wyzwoleniem kobiet… Młodzieniec z uśmiechem gestem głowy potwierdzał te słowa.
– Żeby jego piekło pochłonęło! Żeby jego koń w podogonie kopnął! Pawlak zmełł w ustach następne życzenie pod adresem młodzieńca. Porwał w popłochu walizę, wyskakując na jezdnię tuż przed nad jeżdżającym plymouthem. Wielki jak kombajn 'Vistula' samochód zarył się w miejscu. Rozległ się ryk klaksonu, pisk opon. Uderzona zderzakiem waliza otworzyła się i na asfalt wysypały się wiezione dla Johna dary. Pawlak, widząc u swych stóp pęta jałowcowej kiełbasy, zawinięty w 'Trybunę Ludu' boczek, słoiki z grzybkami w occie, zastygł w bezruchu. Wówczas z jednej strony krążownika szos wyskoczyła pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic, z drugiej zaś Steve – góral, który podjął się być tatusiem dla jej dwóch słodkich córeczek. – Ot, pomorek! Jakie to szczęście, że ja rodakom w paradę wlazł! – ucieszył się Pawlak, zbierając dary do walizy.
– Bo my tu bez moniaków astali sia i wpadli my w kałabanię. Pasażerka poprosiła 'kochanego Steve'a', żeby pomógł rodakom. Steve zdjął kapelusik, żeby się elegancko przedstawić Ani, którą przedtem wziął za swoje przeznaczenie. Ten gest jadąca za plymouthem w odkrytej półciężarówce góralska kapela potraktowała jako sygnał do występu i zaczęła rżnąć od ucha do ucha. Przy dudach, skrzypcach i harmonii Steve przedstawił się: nazywa się Steve Fay, ale tak naprawdę to Staszek Fajdak i jest prezydentem Związku Podhalan w Chicago. – Aj; człowiecze – westchnął porażony tym tytułem Pawlak – taż my już jednego prezydenta na 'Batorym' poznawszy. – Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – mruknął Kargul.
– Jeden kraj, a tylu prezydentów.
– Why not?! Tu każdy jest prezydentem czegoś! Każdy klub polonijny czy kółko karciane ma swego prezydenta! – tłumaczył pogodnie Steve Fay, zabawnie łącząc góralski zaśpiew z amerykańskim akcentem.
– Bo Ameryka to big deal! To big country! Tu każdy ma szansę, nawet jak nie jest Żydem! Wrzucił walizy do ogromnego bagażnika, usadził pasażerów i ruszył z takim impetem, że Pawlaka wgniotło w oparcie miękkiego siedzenia. Jechali trasą Lake Shure Drive wzdłuż jeziora Michigan. Pasażerka nie
przestawała zapewniać Steve'a Faya, że jej dwie słodkie córeczki wymarzyły sobie takiego właśnie tatusia, na co Steve odpowiedział z wielką pewnością siebie, że widać ma mądre córeczki, co wolą mieć ojczyma w USA niż prawdziwego tatusia w Polsce. Pasażerka każde zdanie, każdy sąd prezydenta Podhalan witała pełnym oddania uśmiechem. W pewnej chwili Steve przyjrzał się krytycznie jej zębom. – Ty masz zęby własne czy kupne?
– Dlaczego pytasz, darling? – pasażerka poczuła się nieco speszona tym pytaniem. – D'ont worry – Steve poklepał ją po kolanie.
– Jak na sztuczne to są źle zrobione, a jeśli są prawdziwe, to trzeba je wymienić na sztuczne, żeby wyglądały jak prawdziwe. – Ależ one są naprawdę prawdziwe!
– Tyż piknie! – stwierdził pogodnie Steve.
– Ale mnie to nie eksajtuje! U nas zęby są tyle warte, ileś ty dolarów za nie dał! Kiedy minęli lotnisko awionetek, Steve zwolnił i patrząc w lusterku retrowizora na Anię spytał, czy ma prawo jazdy na samolot. – A na cóż jej?! -zdziwił się szczerze Kaźmierz. -Taż u nas to nie obowiązkowe! Za to spróbuj ty karty rowerowej zapomnieć, zaraz tobie milicja taki mandat łupnie, że aż ty przykucniesz! Steve zaśmiał się i zerkając na Joannę Osowiecką stwierdził, że przecież seks też nie jest obowiązkowy, za to przyjemny. Odwzajemniła się powłóczystym spojrzeniem. Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej obiecujący, gdy przyszły tatuś jej córeczek stwierdził, że na tym lotnisku stoi także jego awionetka typu „Cessna”. Przy obserwatorium astronomicznym plymouth zwolnił. Steve gestem głowy wskazał stojący na wyniosłym cokole pomnik z brązu i rzucił jedno słowo, jakby przedstawiał swojego kolegę z wojska: – Kopernik!
– W Warszawie jest oryginał – stwierdziła pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic. – Tyż piknie, ale mnie to nie eksajtuje – Steve nie dał się zbić z tropu.
– Ten na pewno jest większy. – Dlaczego?
– Bo w Ameryce wszystko jest większe! Ameryka to big deal! Najwięcej banków. Najwięcej aut. Największy rash-auer, największe tempo! Najwyższe buildingi! Widać było, że Steve pragnie od pierwszej chwili zmiażdżyć przybyszów zza oceanu wspaniałością nowego świata. Musiał im narzucić przekonanie, że wszystko wokół jest 'naj', gdyż to utwierdzało go w poczuciu, że sam wybrał los najlepszy z możliwych. Wystawił rękę przez okno, by wskazać drapacz chmur. – To Sears-Tower – na twarzy Steve'a pojawił się wyraz bezbrzeżnej dumy, jakby to on własnymi rękoma wzniósł ten budynek.
– Najwyższy na świecie! On ma 1353 feet, a drapacz John Hancock Center ma tyle stóp, że jest a big home in the world, you see? – U nich pewnie i komary sto razy większe – mruknął Kaźmierz, by nie poddać się tej propagandzie sukcesu, której dość miał w polskim „Dzienniku Telewizyjnym”. Kargul jednak uległ indoktrynacji prezydenta Steve'a Faya, który kiedyś nazywał się Staszek Fajdak. – Wysoko poszli – pokiwał głową z podziwem. – Awo! Jak z wysokiej drabiny ty na łeb lecisz, tak tobie nie pomoże i modlitwa spadającego z dachu! Steve nie omieszkał podkreślić, że wielki wkład w budowę takiego kolosa, jak John Hancock Center, wnieśli jego rodacy: jednym z konstruktorów był Antoni Rychalski, you see? On najpierw miał dziab jako liftman and now he is in Direktion Steel Corporation! Pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic, przetłumaczyła, że ten konstruktor zaczynał jako windziarz! – A succesfull man! – dodał z dumą Steve.
– U nas windziarze jeszcze wyżej dochodzą! – rzucił Pawlak.
– Tyż piknie! – zgodził się prezydent Podhalan.
– Ale u was jest propaganda sukcesu, a tu sukces widać bez propagandy! Tu możesz chodzić do kina drive-in, możesz obejrzeć film, nie wysiadając z auta, możesz mieć sex drive-in, możesz wziąć ślub drive-in, nie wysiadając z kary! – Za co kara? -zdziwił się Kaźmierz.
– Car znaczy samochód – pouczyła go katastrofistka, która nie spuszczała oczu z ust przyszłego tatusia swoich słodkich córeczek.
– A jak można zarobić dolary drajw-in? – dopytywał się Kargul, podniecony tą wizją możliwości życia bez wysiadania z samochodu.
– Zarobić to nie, ale wyjąć możesz prosto z kary, bo są banki drive-in! Wjeżdżasz z czekiem, wyjeżdżasz z forsą! Tyż piknie, nie?! – I dziwić się, że jest tyle napadów, jak ich na pokuszenie wodzą. Na tę sarkastyczną uwagę Kaźmierza Kargul natychmiast wytoczył kontrargument, że przecież u nich w