– Wiecie, co się o was mówi? – szepnęła znad pasa ratunkowego prosto w ucho Pawlaka. – No, ciekawość posłuchać.
– Że jesteście na delegacji państwowej.
– Ot, pomorek! A któż to chce nam wstydu narobić, a?
– Uważają was za przedstawicieli reżimu… Oczy Pawlaka stanęły dęba. Spojrzał na Kargula, jakby chciał sprawdzić, czy tak może wyglądać oficjalny przedstawiciel rządu PRL. Kargul, ściśnięty korkowym pasem, z osłupiałym wyrazem twarzy wyglądał prędzej na pacjenta psychiatrycznego szpitala w kaftanie bezpieczeństwa niż na agenta reżimu. – Oczadziała, czy jak?! – obruszył się Pawlak.
– Taż my z tym rządem mamy tyle wspólnego, co przeprosiwszy za słowo, ksiądz z burdelem! Katastrofistka zerknęła ciekawie na Pawlaka. Ania pociągnęła dyskretnie dziadka za połę marynarki. – Niech gada od razu, kto to łgarstwo wymyślił i przez co nam chce opinię zaszargać? – Sami jesteście sobie winni – tłumaczyła półgłosem Ania – bo macie takie same garnitury i kapelusze i zawsze chodzicie we dwóch, a to znaczy, że jeden pilnuje drugiego. Tylko nie wiadomo, który jest pilnowany, a który pilnuje! – Który to bździoch takie baśniaki rozpowiada? – Pawlak gotów był od razu wystawić rachunek za to pomówienie.
– Ja w osobistej swej postaci przed nim stanę i podrobno jemu roztłumaczę, że jakby my byli za rządem, to byśmy z Władkiem nie musieli za traktora wsówki w gminie dawać! Ania znowu szarpnęła połę marynarki dziadka. Ten spojrzał na nią szczerze zdziwiony: o co jej idzie? Przecież prawdę mówi jak na świętej spowiedzi! Może Gierek wierzy w to hasło, co wymalować kazał na każdym płocie, że 'Partia z narodem, naród z partią', ale on ani z partią, ani z takim narodem nie chce mieć nic wspólnego! Niech temu, co jego i Władka posądził, że są rządową delegacją, dobry pan Bóg ten jęzor w świder zamieni! – Cicho, dziadku, bo ten oficer to „Spółdzielnia Ucho” – szepnęła Ania ostrzegawczo. -Słyszałam o pana szczęściu – z drugiej strony usłyszał szept katastrofistki.
– I gdzie pan trzyma wygraną? Pawlak spośród plątaniny sznurków korkowego pasa ratunkowego wysupłał uszyty przez Anię i zawieszony na białych troczkach od kalesonów woreczek. Pasażerka skinęła głową z uznaniem. Miętosząc w upierścienionych palcach coś, co jeszcze niedawno było kieszenią spodni Kargula, nie przestawała trajkotać. Stojący za Anią Murzyn na widok woreczka wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ania po raz trzeci szarpnęła ukradkiem marynarkę dziadka. – W Ameryce poważne przestępstwo notuje się co dwie minuty – wyrecytowała z pamięci statystyczne dane z takim wyrazem twarzy, jakby obwieszczała światu dobrą nowinę – co dwadzieścia minut ktoś jest ranny w napadzie czy strzelaninie, co trzydzieści pada śmiertelna ofiara broni palnej! Świdrowała wzrokiem oblicze Pawlaka, delektując się najwyraźniej własnym przerażeniem i możliwością przestraszenia innych.
– No, przyjdzie przecierpieć – westchnął Kaźmierz, zdejmując na chwilę kapelusz z głowy, jakby chciał sie pokłonić Panu Bogu.
– Dwie wojny światowe ja przeżył, z sąsiadami nie licząc, tak da Bóg i ten imperializm jako przeżyć… – Dziadku-szepnęła Ania-przecież nie jedziemy na jarmark”do Lutomyśla! Ludzie się z nas śmieją! – Dziermolisz, dziewuchna! Jakie ludzie? – Pawlak ostrym spojrzeniem zgasił uśmiech Murzyna. -Taż to aby dziki! Jak Polska chrzest przyjmowała, to jego pradziadki po drzewach skakali jak te pchły na sowieckim sołdacie! Ryczały syreny, dzwoniły dzwonki, steward wskazywał odliczonym pasażerom przydzielone im łodzie. Pawlak zatrzymał go pytaniem, ile jeszcze dni będą płynąć do Chicago. – Do Chicago? – zdziwił się steward. -Mamy kurs do Montrealu! – No, kłopot serdeczny! – wykrzyknął Pawlak.
– Znaczy sia pomylili my okręty! No i tak wpadli my w kałabanie, a czort karty rozdaje. Ania kolejny raz spłonęła rumieńcem wstydu, bowiem wśród pasażerów rozległy się śmieszki. Czwarty już raz szarpnęła marynarkę dziadka Kaźmierza, aż Pawlak zachwiał się niczym strach na wróble, w którego uderzył poryw nagłego wiatru. – A ty czego mnie tyrpasz a?!
– Niech nas dziadek nie kompromituje – syknęła mu do ucha Ania – 'Batory' nie pływa do Chicago… – Taż coż nam robić innego, jak wysiąść?! Ania spojrzała ponad kominy statku, jakby błagając niebo o łaskę rozumu dla Pawlaka. – W Montrealu weźmiemy samolot.
– Ot, koczerbicha jedna! – wściekły Pawlak kręcił głową uwięzioną w obręczy pasa ratunkowego jak w chomącie.
– To ty rodzonych dziadków oszukała?!
– Dziadek Władyś wiedział – wyznała Ania. Pawlak spojrzał na Kargula jak na Judasza: więc jeszcze raz życie dowiodło, jak zdradliwy charakter miał jego sąsiad! Nie obchodziło go teraz tłumaczenie Ani, że nie powiedziała mu prawdy o przesiadce na samolot z Montrealu do Chicago, by zaoszczędzić mu stresów. Mógłby uwierzyć w dobre intencje wnuczki, gdyby nie fakt, że ten łapciuch, Kargul, od początku wiedział, że czeka ich coś, co dla Kaźmierza było dziesięć razy bardziej przerażające niż jazda karuzelą w Trembowli. Tak więc Ania zawiązała zdradziecki sojusz z dziadkiem Władysławem! Czekajcie no! Jak tylko do Jaśka dotrzemy, siły się wyrównają! Jaśko stanie po mojej stronie!
Rozdział 16
… Świat wcale nie dzieli się na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, jak twierdzi Zenek. Świat dzieli się na tych, co mają tylko przeszłość i tych, do których należy przyszłość! Niestety, moi dziadkowie należą do tych pierwszych. Nadal wierzą w dziesięć przykazań. Nie wiedzą, że jest jeszcze jedenaste: „Bądź pierwszy na mecie!'. Muszę się sprawdzić w tej Ameryce. Nie wrócę bez środków na fiacika. To by była pełna obsuwa! Mieć dziadka w Ameryce i nie mieć malucha! Ale pewnie ten mój ojciec chrzestny okaże się taką samą sklerozą jak dziadek Władek i dziadek Kaźmierz. Wszyscy starzy są skąpi! Cała nadzieja w panu
Septembrze! Sam mówił, że jest zainteresowany, by jego syn przekonał się do polskości! Pomoże mi znaleźć jakąś pracę. Ale to samo mi proponuje ten Szafranek, król kiełbasy! Gorzej, że chce co wieczór ze mną tańczyć. Kiedy mnie przyciska, to szepcze mi w ucho, ile ton parówek robi na dobę w swojej firmie i nazywa mnie 'swoją paróweczką', którą chętnie by połknął. Nie tak prędko, panie prezydencie polskich wędliniarzy… Takie myśli tłukły się po głowie Ani, gdy przemierzała pokład 'Batorego', starając się wymknąć spod czujnej opieki obu dziadków…Aj, Bożeńciu, jak temu Władkowi powiedzieć, żeby on za mną nie chodził jak pastuch za krowim ogonem, bo wychodzi na to, że ja jakaś – wstyd pomyśleć – rządowa osoba, a on agent, co mnie pilnuje! Przylipnął jak rzep do psiego ogona! A już od tych pór, co ja trofiejne dolary do kajuty przyniósł, to ani na krok nie odstąpi! Aj, Dżonu, na co ty jemu to zaproszenie wysłał? Teraz ja mam bezlitosny kłopot, żeby ten murmyło za bardzo w tym luksusie nie pławił sia, bo jak ten lenciaj wróci do Rudnik, nie będzie on chętny widły wziąć i gnój z obory wyrzucać! Już teraz on na te leżaki pokłada sia, jakby choreńki był, zamiast naszej wnusi przypilnować. Gania ci ona po tym okręcie jak pies po jarmarku. Gdzież to ona w tu poru może być? Na te jakieś cholerskie bingo może polazła? W czytelni nie ma jej co szukać, bo ona do książki taka chętna jak kiedyś ja do kołchozów. Nic tylko na tańce polazła! Ot, pomorek! I trafił ja! Skika ci ona, jakby ją prąd poraził, a cycki skaczą jej pod bluzką jak parka parsiuków we worku, co się je na targ wiezie! Dobrze, że tego Zenek nie widzi, jak ona zęby suszy do tego prezydenta od rzeźników, co do swojej rodziny bezlitośnie zniechęciwszy sia. Żeby tylko naszej Ani najaki grzech nie namówił! Aj, człowiecze, ile to trzeba namordować sia, żeby rodzinę od grzechu uchronić! Rozpłaszczając nos na szybie, Pawlak obserwował salon i podrygujący w rytm orkiestry tłum pasażerów, wśród którego jego wnuczka odznaczała się młodzieńczą świeżością i urodą. I to właśnie martwiło Kaźmierza, który nie zapomniał danej Zenkowi obietnicy, że jak on dopilnuje wycielenia się Wisienki, oni przypilnują, by nic nie mogło sprowadzić Ani z drogi małżeńskiej wierności… Coż jego tak nosi, jakby go giez pod ogon ukąsił? Lata i lata po tym okręcie, jakby co zgubiwszy! Żeby nie to, że Kaźmierz taki upierdliwy, tak by można tu było żyć- nie umierać! Leżaki tobie podstawiają, talerze zmieniają, muzyka tobie gra prosto jak w cyrku, a ty możesz wreszcie tego brudu zza pazurów pozbyć sia. Człowiek od Bieruta do Gierka tyle namęczył sia, żeby tej władzy ludowej do cała nie dać przykociurbić sia, że przysługuje mu troszku kapitalizma choć na tym okręcie zażyć! Szczęście od Boga, że mnie kiedyś Jaśko kosą pod żebra zajechawszy, bo dzięki temu cała Ameryka przede mną otworem stoi. Pewnie, żeby ja wolał nie mieć w drodze takiego garba na plecach jak ten Kaźmierz, co do nowoczesnej cywilizacji nie pasuje. Najgorsze, że pod względem politycznego myślenia to on głupszy od konia: jak o nas mówią, co my chyba rządowa delegacja, bo jeden drugiego pilnuje, to on w zaparte idzie, bo jemu nie pasuje, że ja, jako większy, to uważany jestem za tego ważnego, a on, jako ten konus, to aby za jakiegoś sekretarza czy inną wywłokę. Nie darmo Zenek powtarza, że jakby ja sumienia nie miał i do partii zapisał sia, wysoko ja by zaszedł, bo mnie jak wieże kościelną zewsząd widać, a głos mam taki, że jak huknę, to i baran na ogonie przykucnie! Nie dziwota, że mnie Jaśko zaprosił, bo jak przyjdzie jemu rodziną chwalić sia, to Kaźmierza nie ma co do pierwszego rzędu wystawiać, oklasków on nie zbierze… Takie rozważania snuł Władysław Kargul. Odkąd założył na czas podróży białą koszulę i krawat, to czuł się jak na nieustającym weselu, gdzie pić dają, jeść dają, tańczyć można i za nic się nie płaci. Aż do czasu.