Franciszek Przyklęk przyjął to z zadowoleniem, Pawlak z powagą zaakceptował wolę brata, tylko Kargul uniósł brwi, wyraźnie rozczarowany tą decyzją. September łyknął jakąś pigułkę, którą wytrząsnął ze srebrnego puzderka i czytał dalsze punkty testamentu: „Swoje oszczędności i ruchomości przeznacza w równej połowie do podziału między rodzinę Kazimierza Pawlaka, syna Kacpra i Leonii, obywatela polskiego, a pannę Shirley-Glynese Wright, swoją córkę pozamałżeńską, urodzoną w 1953 roku w Detroit…” Pawlak tak gwałtownie szarpnął się do przodu, że kanapa odjechała po dywanie aż pod ścianę.
– Jak? Taż chyba mister źle przeczytawszy. September wypuścił kłąb dymu z fajki i dalej przekładał na polski postanowienia dokumentu: „A odnalezienie córki mojej zlecam jako ostatnią wolę mojej najbliższej rodzinie”…
– To chyba pomyłka! – wykrzyknęła Ania, starając się zza ramienia prawnika sprawdzić tekst testamentu. Może źle przetłumaczył ten punkt? Uwagę Ani September przyjął wzruszeniem ramion: w Ameryce prawnik nie ma prawa się mylić. Wszystko jest OK. On ostrzegał, że czeka ich nieprzyjemna niespodzianka.
– Macie majątek do podziału! – popatrzył na gości z lekkim współczuciem.
– Między nas? – Kargul wpił się wzrokiem w oblicze Septembra w nadziei, że te ostatnie słowa odnoszą się do niego i Kaźmierza. September jednak rozwiał te złudzenia: majątekjest do podziału między Kazimierza Pawlaka a missis Shirley-Glynese Wright.
– Nigdy w życiu! – rzucił Pawlak, a żyły wystąpiły mu na czoło.
– Jaśka krwawicą ja z nikim nię będę dzielił sia! – Takie jest postanowienie testatora – zauważył September i zręcznie wrzucił w usta następną pigułkę ze srebrnego puzderka.
– Zresztą to przecież rodzina. Córka Johna.
– Córka?! – wykrzyknęła Ania, patrząc na obu dziadków.
– Taż jaka tam rodzina? – zdenerwował się Kaźmierz, wietrząc jakieś oszustwo, bo pod tym względem od razu podejrzewał, że Ameryka nic a nic nie różni się od gminnej spółdzielni.
– Przeprosiwszy za słowo, mister jakieś baśniaki opowiada! Skąd córka, jak Jaśko nigdy żeniaty nie był! September podsunął przed oczy Ani dokument, ustnikiem fajki wskazując słowo, które powinno Pawlaka przekonać, że racja jest po stronie prawa i życia: tu pisze wyraźnie, że „panna Shirley-Glynese Wright jest córką nieślubną, której odnalezienie zlecam najbliższej rodzinie jako moją ostatnią wolę”… Kaźmierza jakaś niewidoczna siła wyrzuciła z czarnej kanapy, jakby był pilotem, który katapultowaniem ratuje się z płonącego samolotu. Wsparł się o biurko i zawisł jak gradowa chmura nad wciśniętym w ogromny fotel Semptembrem.
– Taż przeprosiwszy za słowo, gada misterjak bezlitosny bździoch! -Kiedy to prawda, dziadku. Boże! – Ania klasnęła w ręce.
– Okazuje się, że ja mam… ciocię! – Oczadziała, czyjak? – Pawlak zaatakował wnuczkę.
– Ty lepiej amerykańskiego naucz sia, zamiast mnie takie durnoty wpierać! Ania z wrażenia opadła na miękkie poduchy kanapy. Trzymając się za głowę, powtarzała w kółko, jakby chciała nauczyć się tego na pamięć: – To ja mam ciocię! Ja mam ciocię! – Kargul objął wnuczkę, a na Pawlaka spojrzał jak bezdomny pies na hycla.
– Ładny spadek nam twój brat wyszykował; nie ma co! – Ot, masz te swoje Amerykie! – Awo! Cóż Ameryka wińna, że twój Jaśko bajstruka wystrugał? September wydobył z przepastnej szuflady biurka małe pudełeczko, wyjął z niego grubą, złotą obrączkę i pokazał wszystkim obecnym, jakby był jubilerem, a nie prawnikiem.
– Była przeznaczona dla matki missis Shirley-Glynese Wright.
– Dlaczego nie wzięła? Na to pytanie Ani Teddy September rozłożył ręce: testament nie zawiera żadnej informacji. Pawlak stał osłupiały, patrząc przez okno w niebo, jakby stamtąd tylko mógł się spodziewać ratunku.
– Aj, Bożeńciu, wpadli my w kałabanię i czort karty rozdaje! Nagle odwrócił się na pięcie i odpychając z drogi Kargula ruszył zdecydowanie ku drzwiom. Przemierzył sekretariat kancelarii Septembra z taką szybkością, jakby bał się spóźnić na powrotny samolot. Nawet się nie obejrzał za siebie.
– Jak na jednego człowieka to za dużo naraz – stwierdził ze zrozumieniem stroiciel, patrząc współczująco na Anię.
– Niech go pan goni – błagała Ania – dziadek może sobie coś zrobić.
– A bo to razobiecywał koniec ze sobą zrobić, a zawsze to były aby obiecanki-cacanki – uspokajał ją Kargul. Mister September na wszelki wypadek połknął kolejną pastylkę na uspokojenie: wolałby nie mieć na głowie pogrzebu dwóch naraz Pawlaków zamiast jednego.
Rozdział 24
W tęczy przesianego przez różnokolorowe witraże słońca dobrotliwym spojrzeniem obejmowała go Matka Boska. Przyklęknął przed ołtarzem, głowę pochylił i zaczął błagać Jasną Panienkę, by choć po śmierci odpuściła grzech cudzołóstwa jego bratu… W tym pustym kościele poczuł się na moment bezpieczny. Nikt tu nie puszczał rockowej muzyki, od której włos się jeżył na głowie; nikt nie zachęcał z telewizora, żeby natychmiast kupił najnowszy dezodorant, inaczej straci szansę szczęśliwej miłości; nie groził mu w tym miejscu kontakt z krzykliwie ubranymi czarnuchami, których widział dziś w trakcie jazdy z domu Johna do biura Teddy'ego Septembra. Gdzie miał szukać poratowania, jeśli nie w tych murach, które obroniły się przed amerykańską cywilizacją? Wdzięczny był stroicielowi, że wysłuchałjego prośby o kontakt zjakimś polskim księdzem i przywiózł go na Wojciechowo do tego kościoła. Teraz ten pochylił się nad klęczącym Pawlakiem i delikatnie dotknął jego ramienia: – Wikary jest w sali parafialnej…
– Aj, Bożeńciu – westchnął Pawlak – taż kto mnie teraz drogę wskaże, jak nie osoba duchowna? Dudniły deski pod stopami tancerzy; jak tabun rozpędzonych koni przewalał się od ściany do ściany roztańczony oberkiem korowód. Harmonista, siedzący na skraju estradki, przytupywał do taktu. Wirowały pasiaste spódnice ludowych strojów, w które ubrane były płowowłose dziewczęta; podrywali je w górę tancerze w bufiastych spodniach; wpuszczonych w buty z cholewkami; z dziarskim przytupem unosili dziewczyny w powietrze, a wtedy pasiaste spódnice wzdymały się jak czasze spadochronów. Pawlak wstydliwie odwrócił oczy, by nie musieć się spowiadać wikaremu z nieskromnych myśli, jakie niechybnie by się pojawiły, gdyby trochę dłużej patrzył na to, co przy każdym obrocie odsłaniały ludowe spódnice tanecznic. Szczególnie wysoko miotał swą tancerką niski blondyn w żółtym podkoszulku, by potem mocno chwytać ją w ramiona. Mimo iż pot spływał mu na oczy, z ogromnym zapałem co rusz przy każdym obrocie całował w szyję piszczące dziewczęta, które kolejno obtańcowywał, przytupując adidasami. On tu był duszą zespołu, on był jego gwiazdą. Jego gesty sterowały rozbuchanym korowodem, na jego też znak ta karuzela wyhamowała, by dać mu szansę wykonania przyśpiewki. Tancerz w żółtym podkoszulku ujął się pod bok i huknął dziarsko: Oj dziewczyno, ty mnie nie znasz Robię beczki, jestem bednarz! Jak mi nie dasz dzisiaj wieczór To choć jutro mi obiecaj! Przytupnął, zakręcił się i porwał do tańca smukłą czarnulę, która teraz w jego silnych rękach fruwała z piskiem w powietrzu, a spódnica zakryła jej głowę, odsłaniając koronkowe majteczki. Tancerz dał znak harmoniście, że pora na przerwę. Pawlak zasłonił oczy kapeluszem. Niecierpliwie rozglądał się po sali parafialnej, ale jego wzrok nigdzie nie napotkał postaci w sutannie. Półgłosem poprosił stroiciela, żeby go zaprowadził do wikarego, bo nie miał wątpliwości, że jak jeszcze tak tu dłużej postoi, to będzie się musiał spowiadać nie tylko z grzechu Jaśka, ale i z własnych nieskromnych myśli. Tę prośbę skierowaną do Franciszka Przyklęka, usłyszał Kargul, który w tej właśnie chwili zjawił się w sali parafialnej. Kiedy September usłyszał od Ani informację; że stroiciel pojechał z Pawlakiem do polskiego kościoła, od razu domyślił się, że będzie to ten kościół, w którym Franciszek Przyklęk stroił organy. I nie pomylił się: ford Johna Pawlaka stał przed kościołem. Lincoln Septembra zastawił mu drogę, jakby na wszelki wypadek chciał udaremnić ucieczkę. Kargul udał się na poszukiwanie Kaźmierza, Ania została z Septembrem.