– Awo, taż stać jego na to, człowiecze – Kargul chciał wyrazić uznanie dla statusu Johna.
– Jak kto nie jest jakiś leńciaj, a do tego kawaler, taż taki może se dolarami ściany tapetować! Pawlak zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów, jakby ważył w myślach, czy starczyłoby mu siły, by dźwignąć tego masywnego łapciucha i przerzucić go ponad burtą w odmęt fal, na których właśnie kładło się purpurą zachodzące słońce. – I bogaty ma tylko dwie dziurki w nosie. Jaśko tam przeszedł o czarnym chlebie pół wieku! – rzucił wydmuchując nos w chustkę Ani z takim trąbieniem, że przestraszony tym czyjś ratlerek rozjazgotał się na pokładzie.
– Na jego 'shifkartę' musieli my jedyną krowę-żywicielkę na jarmarku sprzedać, w tatowych kamaszach on zdobywać te Ameryke pokołdybał sia, a za cały kapitał to dwie ręce miał… A taki był samoswój, że jak zobaczył dzikiego w czarnym kolorze, to myślał, że czorta bez ogona ujrzawszy… Ania trąciła łokciem dziadka, wskazując mu eleganckiego Murzyna, który stojąc przy burcie pokładu obserwował przez lornetkę mewy.
– Ot, pomorek – Kaźmierz patrzył na pasażera, jakby spodziewał się ujrzeć wystające z jego nogawek rozdwojone kopyta.
– Taż to prosto Arka Noego, jak wśród tej całej menażer i dziki znalazłszy sia! – A coż jemu oczy dęba stanęły? – A czegoż ten dziki zęby do Ani suszy, a?!
– Może on dobrze wychowany.
– Ania z uśmiechem podziękowała za ofiarowaną jej lornetkę. -Ot dziermoli! – Kaźmierz zgromił wnuczkę.
– Niech on spada prosto Lucyferu na rogi!
– Ty zbiesił sia? Taż to też człowiek.
– Żeby ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył! Taki czarny to gorzej jak Cygan. Ani się obejrzysz, a już cię niechrzczony pierekiniec okradnie… Nie mógł zapomnieć, jakie to straty poniósł kiedyś na odpuście w Jagielińcach, kiedy przeznaczone na mszę za zdrowie Kacpra pieniądze ukradli Cyganie. Jaki kolor skóry, taki i duszy. Niech Ania od takiego zawołoki trzyma się z daleka, bo jak dzikiemu dasz ty rękę na przywitanie, to ci potem trzech palców zabraknie…
– Co zrobić – Kargul zezując z pogardą na Pawlaka pochylił się ku Ani i dokończył myśl konspiracyjnym szeptem – nie każdy na eksport nadaje sia. My z tobą, dziewuchna moja, to bezlitośnie inna kultura i wychowanie: jak te w białych marynarkach chcieli nasz czemardan do przechowalni nieść, ich k' czortu przegnał i sam do kajuty poniósł. – A dlaczego dziadek nie dał stewardowi tego zabrać?! Przecież to jego zajęcie! – Jak mnie było jego do przechowalni dać, kiedy tam cały boczek, kiełbasa i kaszanka, co my ją dla Jaśka wieziemy? – W kajucie to przez tyle dni może się zaśmierdzieć!
– Awo, wielka rzecz – Kargul wzruszył ramionami.
– Ale przynajmniej nikt nie podeżre! Swojska wędlina to łakoma rzecz! A bo to wiadomo, co nas tam czeka?
Rozdział 12
Po pierwszym posiłku na 'Batorym' zrozumiał Kaźmierz, że znalazł się nie na pokładzie nowożytnej Arki Noego, ale wręcz w piekle, gdzie z własnej woli przyszło mu cierpieć katusze luksusu: te wyściełane foteliki przy nakrytych nakrochmalonymi obrusami stolikach, karty dań w czterech językach, oprawione w tłoczone złotem okładki, te serwetki, przypominające żagle, te szklanki, szklaneczki, kielichy, kieliszeczki, widelce, widelczyki, łyżki, łyżeczki! A spróbuj ty, człowiecze, choć obejrzeć się za siebie, a już czujny kelner w kusym fraczku pochyla się nad twoim ramieniem, gotów spełnić każde życzenie. A jeszcze ta orkiestra, co gra bez przerwy, jakby wszyscy pasażerowie byli gośćmi na czyimś weselu. A najgorsze, że choć karta dań była długa jak litania, to darmo by w niej szukać kapuśniaku czy barszczu zabielanego. Nic tylko pstrągi z rusztu, piersi indycze w maladze albo sola saute… Kaźmierz zdał się na przypadek i wskazał paluchem jakąś linijkę spośród złotem drukowanych dań. – Dla wszystkich to samo! Kargul rozglądał się po sali, czujnie obserwując zachowanie gości, by w razie czego domyśleć się, dlaczego przy swoim talerzu znalazł aż trzy widelce i trzy noże, podczas gdy Anielcia nawet na święta dawała tylko jedno nakrycie. Ania zajęta była rozmową z grubym mężczyzną, który przedstawił się jako 'prezydent Stowarzyszenia Rzeźników Polskich”. Jego nazwisko – Szafranek – dla całej chicagowskiej Polonii ma zapach jałowcowej kiełbasy. Prezydent rzeźników bezustannie palił cygara, sypiąc popiół na swoje białe spodnie i marynarkę. Spodnie po jednym posiłku były coraz mniej białe, za to oblicze sąsiada coraz bardziej czerwone. Pił wino, często napełniając kieliszek Ani i zwierzał się jej, że rodzina to najgorsza gangrena: pierwszy raz od wojny udał się do Radomia do siostry. Zastał dom bez mebli, rodzinę śpiącą na wypchanych sieczką siennikach, jedzącą na skrzynce od pomidorów, przykrytej 'Trybuną Ludu'. Dopiero od dozorcy bloku dowiedział się, że rodzina przed jego przyjazdem wyniosła wszystkie pełne kożuchów i futer szafy do piwnicy, by swoją biedą poruszyć jego kabzę i serce. Zerwał z rodziną, przestał wierzyć w dobro ludzkiej natury, została mu tylko wiara i solidarność cechu masarzy. – A my właśnie jedziemy, żeby podtrzymać więzi rodzinne – Ania wskazała kolejno Kargula a potem Kaźmierza.
– Ten duży dziadek został przebity kosą brata tego małego dziadka i tamten musiał uciekać do Ameryki, a teraz właśnie nas zaprasza. – Ciekawe – zniechęcony do kontaktów rodzinnych prezydent chicagowskich rzeźników z pewną podejrzliwością przyglądał się swoim partnerom przy stole. -Zaprasza nawet tego, co go kiedyś kosą przebił?
– Tak. Z wdzięczności, bo przez to w Ameryce żyje, a nie w Peerelu! W tej chwili nadpłynął z głębi sali kelner, niosąc na srebrnej tacy zamówione przez Szafranka danie: była to dziwna konstrukcja z lodu, na której niczym grupa cyrkowych akrobatów rozmieszczone były homary; na widok sterczących niczym anteny wąsów Pawlak chwycił gwałtownie serwetkę i zasłonił nią sobie usta; kelner tańczył wokół stołu jak baletmistrz, rozmieszczając na talerzach cyklamenowe skorupiaki. Kargul ochoczo chwycił homara za odwłok i zaczął wysysać zawartość skorupy tak, jak to czynił szef rzeźników, któremu zamiast rodziny zostały przyjemności stołu. – Żyć nie umierać – Kargul miażdżył w zębach pancerne łapska kraba. – Aj, człowiecze – z trzewi Kaźmierza wydobył się jęk rozpaczy.
– Taż czym ja zgrzeszył, żeby na stare lata w luksusie mordować sia! Kargul nie krył się z tym, że jemu nawet skrajny luksus nie przeszkadza. Zatoczywszy ręką koło, objął tym gestem orkiestrę na podium, błyszczące złotem mundury oficerskiego „staffu” i rząd kelnerów, roznoszących na tacach lodowe desery. – Gada jak kołowaty! Taż lepsza podróż jak w czterdziestym piątym, boś jechał w jednym wagonie z krową i koniem! – Przynajmniej zagadać było do kogo! – Pawlak zerknął przez lewe ramię za siebie i wbił wzrok w roześmianego Murzyna, który przy sąsiednim stoliku bawił całe towarzystwo.
– A tu patrzaj: dziki z tobą płynie!
– Dziadek nic nie je – Ania starała się nie dopuścić do głosu rasowych uprzedzeń Kaźmierza, bowiem zauważyła, że prezydent Szafranek spojrzał na jej dziadka jak na jakiś rzadki okaz muzealny. – Bo jak widzę, że dziki taki żarty, to mnie wątroba bezlitośnie do góry nogami przewraca sia! – Kaźmierz – Kargul mlaskał głośno, wydłubując spomiędzy zębów szczątki skorupy homara.
– A coż ty do niego cierpisz?
– Żeby im nasza krzywda bokiem wylazła! – głos Kaźmierza nie zapowiadał dla czarnoskórego pasażera 'Batorego' żadnej litości – żeby ich ogień wygnał z chałupy prosto w przerębel! – Co on panu zrobił? – zdziwił się człowiek, którego nazwisko w całym Chicago pachniało kiełbasą. – Przez czarnych dość się moja rodzina nacierpiawszy…
– Ten nie wygląda na 'Czarną Panterę' – zauważył prezydent, przyglądając się sąsiedniemu stolikowi. Pawlak nie dał się zbić z tropu: Hitler to Hitler, Stalin to Stalin, a dziki to dziki, a nie człowiek! Ania nie wiedziała, gdzie schować oczy, bo właśnie przy sąsiednim stoliku czarnoskóry pasażer z łańcuchem na szyi uniósł w jej stronę wypełniony winem kielich. Jeśli odpowie mu uśmiechem, spowoduje furię dziadka Kaźmierza. – Czy pani dziadek tak samo nie lubi czerwonych? – dopytywał się prezydent rzeźników. – To on nie wie, że u nas każdy czerwony, jest jak rzodkiewka? Z wierzchu czerwony, a pod spodem biały -wyjaśnił Pawlak.