Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 10

… Więc jadę! Wszystko przede mną! Najgorsze, że ci starzy też jadą. No, ale bez dziadków Zenek za chińskiego Boga by mnie nie puścił! Trudno, lepiej pojechać z takimi 'gorylami' niż wcale. Na miejscu jakoś się od nich uwolnię. Przecież mogę liczyć na pomoc mister Septembra. To był prawdziwy cud, że go spotkałam pod Jasną Górą. Pytał mnie o przeszłość dziadka Johna, czy był kiedyś żonaty. Wiem, że jeszcze w Krużewnikach miał jakąś narzeczoną. Chyba jej było na imię Marcysia? Tak, Marcysia od Szałajów. Musiał być nielicho skąpy, jeśli nie ściągnął do Ameryki tej, w której podobno się tak zachwycił. „Zachwyciłem się w niej” – tak podobno powiedział do prababci Leonii. Podobnie jak Zenek we mnie… Ale jeśli dziadek John nie miał żony, to i dzieci nie miał, komu więc zapisze swój majątek? Podobno skąpy był. Ale co ja właściwie o nim wiem? Że przebił płuco dziadka Władzia kosą i że z tego powodu dał dyla do Ameryki, a teraz dziadek Władek uważa, że powinien mu za to podziękować; on odkroił kawałek miedzy między Pawlakami a Kargulami na szerokość pudełka od zapałek, a dzięki temu John był wyzyskiwany przez amerykański kapitalizm tak skutecznie, że dorobił się piętrowego domu w Chicago. Boże, jak żałośnie przy nim wyglądają nasze chaty w Rudnikach! Po co dziadek Kaźmierz kazał wysłać do Chicago to zdjęcie z traktorem, telewizorem i fiacikiem sołtysa Fogla? Jeszcze mój chrzestny ojciec pomyśli to samiuteńko, co mój Zenek: że socjalizm jest faktycznie przodującym ustrojem. Trudno, każdy ma jakieś swoje odbicia. Całe szczęście, że zgodził się na mój wyjazd. Będę musiała mu za to dziś podziękować, żeby nie żałował swojej decyzji. To ostatnia noc przed podróżą. Raczej nie mam szans specjalnie się dziś wyspać… Takie myśli kłębiły się w głowie Ani w ową ostatnią noc przed wyjazdem. W pokoiku na górze stały spakowane walizki, na które padało światło księżyca. Czekała na Zenka, który przy reflektorach kończył młóckę. Ile to już czasu upłynęło, odkąd ogłosiła strajk małżeński? Zawiesiła go już następnego dnia, gdy przyszły listy od Johna Pawlaka i zapadła decyzja wysłania delegacji samych swoich do Ameryki na otwarcie klubu w domu Jaśka. Od tej chwili co noc dawała Zenkowi dowody, że próba strajku była jedynie aktem jej determinacji. Czekała teraz na niego całkiem naga, by miał co pamiętać z tej ostatniej nocy… Wraz z Zenkiem pojawił się w pokoiku zapach zboża. Wyciągnęła ku niemu ramiona, starając się przybrać kuszącą pozę, jak te modelki z „Penthousa”. – Zen! Teraz wiem, że mnie naprawdę kochasz! – szepnęła, ściągając mu przez głowę trykotową koszulkę. – Dopiero teraz?

– Tak! Kochaj i puść! O to cię prosiłam.

– Byleś ty się tam nie puściła!

– Nie bój się…

– Ja się wcale nie boję – odrzekł z pewnością siebie.

– Poprosiłem twoich dziadków, żeby z ciebie oka nie spuszczali! – Nie ufasz mi!

– Starym więcej ufam! Pamiętam, co robili, żeby mnie do ciebie nie dopuścić. – I co to pomogło? – stwierdziła Ania i raptem przestraszyła się sama, bo Zenek mógł z tych słów wyciągnąć całkiem opaczne wnioski. Zamknęła go w swoich ramionach… Aj, Bożeńciu, taż po co mnie był ten bezlitosny kłopot? Gdzie mnie po świecie kołdybać sia, jak tu młócić pora, brogi stawiać należy sia, no ale coż tobie robić, kiedy brat twój, Jaśko za chlebem polskim stęskniwszy sia, prosto jak ten źrebak za kobylim cyckiem. Jak jemu odmówić? Dość on tam przeszedł w tej Ameryce, nim się na starość sztucznych zębów i domu piętrowego dorobił. Taż one tam całe życie zgięte jak pogrzebacz po ulicach latają tego dolara wypatrując. Aj, człowiecze, bezlitośnie przykra sprawa na cudzej ziemi garbić sia! Co prawda u nas, żeby ty nawet do cała z tej tyrki przykociurbił sia, i tak ty niczego nie dorobisz sia. Nawet jak tę złotówkę w pazury capniesz, tak co z tego za pożytek, jak nie ma czego za to kupić, tylko ocet na półkach sterczy. Czego to dziwić sia, że ludzie po to aby trzeźwieją, żeby na nowo tej brymuchy pokosztować. No, prawdę powiedziawszy, żeby nie nasz papież, tak Zenek nigdy, przenigdy naszej Ani pozwoleństwa na podróż by nie dał. Dopiero jak usłyszał słowa Ojca świętego, że Polska jest wszędzie, gdzie są Polacy, to wreszcie ustąpił i żonę pod naszą opiekę oddał… My Anię upilnujem, ale czy on naszą Wisienkę do wycielenia doprowadzi? Żeby nie prośba Jaśka, taż ja by do tej Ameryki nie pchał sia, bo jak tam każdy może robić, co chce – i w polityce, i w łóżku – to ona dla mnie nie w guście. Jak Jaśko przez całe życie żony tam nie znalazł, znaczy, że on naszej tradycji silnie trzymał sia i byle kogo nie chciał. Jak on ma tam dom dla rodaków otwierać, tak ja jemu w prezencie ten sierp tatowy zawiozę, żeby wszyscy wiedzieli, od czego Pawlak zaczynał, a do czego doszedł… Te refleksje nie pozwalały Pawlakowi spokojnie zasnąć przed jutrzejszą podróżą. Przewracał się w skotłowanej pościeli. Marynia również nie mogła zasnąć. Pamiętając przepowiednie jasnowidzów, przejęta lękiem, wzdychała głęboko. – A coż ona taka dychliwa dzisiaj, a?

– Aj, Kaźmierz, taż to kłopot serdeczny. Na co ci było w taką kałabanię wdepnąć? Ruscy w 1940 na Sybir wywieźć nas chcieli. Pan Bóg ustrzegł jakoś, a teraz do Ameryki sam dasz się wywieźć? Prosto bezlitosna zgryzota! – Ty nie dziwacz! Ameryka to nie Sybir!

– Pewnie – westchnęła Marynia, zaplatając i rozplatając odruchowo swoje warkocze.

– Sybir nie za morzem! Z ciebie stary bzdyk, po jaką zarazę tobie po świecie wanderować? – Ot, koczerbicha jedna! Jaśko dla naszej ziemi poświęciwszy sia, a ja nie pierekiniec jakiś, żeby ja prośbie brata swego odmówił! Albo jest rodzina, albo tałatajstwo!… Dobrze, że się jeszcze od czterdziestego piątego ten drewniany kuferek przechował na strychu, co w nim Anielcia w transporcie flaszki z bimbrem trzymała. W sam raz na te kiełbasy i boczek nadał sia. Wybrał ja kabana cacusianego. Niech Jaśko naszych kiełbas posmakuje. Choć w ten sposób mu się za to zaproszenie odwdzięczę, choć Bogiem a prawdą to on mi się powinien wywdzięczyć, a nie ja jemu. To on mnie kosą pod żebro dziabnął. Widać jak zaproszenie i grosz na bilet przysłał, chce się od wyrzutów sumienia uwolnić, zanim przyjdzie jego czas, by pojednać sia z Bogiem. Że wyrzuty sumienia ma – to jedno, a drugie, że jak Jaśko chce się przed tą Ameryką swojakami pochwalić, to jemu Kaźmierz nie w guście! Taki konusowaty mikrus u nikogo poważania nie będzie miał! Taż on taki niezdały, że jego nawet do wojska nie chcieli brać, bo na stojący mógł pod końskim brzuchem nawet i w kapeluszu przespacerować sia! Co innego ja. Kargule zawsze postawni byli. Jak ten garnitur założę, com w nim ostatnio był na pogrzebie Kokeszkowej, to sam sołtys Fogiel powiedział, że prosto na trybunę pierwszomajową pasuję, taką posturę mam! Tak rozmyślając Władysław Kargul z przyjemnością przeglądał się w lustrze. Anielcia, pakując do walizy męża trzy pary długich kalesonów, zastanawiała się głośno: – Ciekawość, czego on tam ciebie zaprosił? Kaźmierz mniej by go kosztował, bo przecie mniejszy mniej zećpa. – Ale za mikry on do pokazywania. A razem co innego. Nie ma na nas mocnych!

9
{"b":"100634","o":1}