Rozdział 21
– Ot i przyszedł koniec na naszą wędrówkę – westchnął Pawlak, odwijając z gazety butelkę z przywiezioną na cześć Jaśka „swojuchą”.
– Miało być powitanie, a będzie stypa! – Stypa już z góry opłacona – życzliwie pospieszył pocieszyć Pawlaka łysy człowiek, który w zastępstwie gospodarza czynił honory domu. -Jak się ma konto, to śmierć jest tu przyjemniejsza jak życie. szczególnie cudza… Złapał pytające spojrzenie Pawlaka, więc chętnie wyjaśnił, że w Ameryce pogrzeby są czymś w rodzaju darmowego bankietu w wynajętej przez Funeral Home restauracji. Dlatego umarli cieszą się wśród biedniejszej części Polonii dużą sympatią. Przychodzą ich żegnać ludzie, którzy o ich istnieniu dowiedzieli się dopiero z nekrologu w polonijnej gazecie.
– Tu nawet śmierć jest towarem – z obrzydzeniem na twarzy mówił łysy człowieczek, najwyraźniej pogardzający prymitywizmem amerykańskiej obyczajowości. Kiedy przedstawił im się jako Franciszek Przyklęk, artysta-muzyk – zaczęło ich nurtować pytanie, co też artysta mógł robić w domu Johna. Nie śmieli go o to zapytać wprost. Uznali, że musiał być bardzo zżyty z Jaśkiem, bo z niezmierną zachłannością przyglądał się Ani, jakby chciał stwierdzić, czy opis jej osoby, jaki znał od Johna oraz ze zdjęć, odpowiada oryginałowi. Wiedział, że Ania była chrzestną córką Johna i patrzył na nią tak ciepło, jakby gotów był zaadoptować tę sierotę. Od pierwszej chwili nie odstępował dziewczyny. Oprowadzał ją po domu, pokazał wyposażenie kuchni, ogromne lodówki, maszynę do zmywania naczyń, sokowirówki. Od razu był gotów iść z Anią do piwnicy, pokazać jej, jak się uruchamia wielką pralkę. Teraz kiedy wszyscy siedzieli w wysłanym dywanem living-roomie; Franciszek Przyklęk też nie spuszczał z Ani wzroku, niczym głodny pies z zawieszonej na sznurku kości. Sprawiał wrażenie człowieka, który wiele lat spędził w samotnej celi i widok pierwszej napotkanej kobiety wprowadza go w stan nieopanowanej wibracji. Ania wpatrywała się w ekran pulsującego reklamami telewizora. Kargul wydobywał z waliz przywiezione zapasy. Kaźmierz zębami wyrwał korek z szyjki butelki i z lubością powąchał buraczany odór „swojuchy”.
– Aj, Bożeńciu-westchnął rozdzierająco. -Aż żal, że Jaśku tego nie pokosztuje. A gdzież to brat mój w tu poru, a? – Pan Pawlak jest w preparacji – wyjaśnił rzeczowo Franciszek Przyklęk.
– W Funeral Home. Pogrzeb pojutrze… Kaźmierz postawił butelkę na szklanym blacie niskiego stolika z takim rozmachem, że Franciszek cofnął się, przestraszony jego miną.
– Żadnego pogrzebu nie będzie! Kargul zastygł ze słoikiem marynowanych kozaków w ręku.
– Kaźmierz, ty oczadział, czy jak? Kaźmierz wstał z głębokiej, kwiecistej kanapy. Zapiął marynarkę, jakby gotując się do złożenia oficjalnego oświadczenia. Jego głos przepojony był wzruszeniem: – Jak Jaśko opuszczał Krużewniki, modlił sia, żeby kości nasze po świecie nie szukały sia. Mam ja lepsze miejsce dla niegojak Sikago. Koło naszej mamy on legnie, tam gdzie słychać, jak zboże rośnie, a nie jak moniaki brzęczą… Z pogardą spojrzał na ekran, gdzie właśnie para, która wygrała jakiś teleturniej, podskakiwała do góry wrzeszcząc z zachwytu. Ważne, gdzie się człowiek rodzi i gdzie umiera: jego brat urodził się wśród swoich, jego kołyska stała w chacie z glinianą polepą, a nie na miękkich dywanach, co tu się pod butem ścielą. Rozejrzał się wokoło jakby dziwiąc się, jak można żyć wśród tylu niepotrzebnych nikomu przedmiotów. Na regałach stał telewizor, obok magnetofony i głośniki. Spojrzał wymownie na okna, przez które nie można było dostrzec, czy nadchodzi sąsiad na wieczorną pogawędkę, bo między szybami wisiały żaluzje, a sąsiadem był pewnie jakiś czarnuch! W takim miejscu miałby zostawić Jaśka? Jego obowiązkiem jest sprawić, by kości Pawlaków nie szukały się po świecie… Rozlał „swojuchę” do podstawionych przez Anię szklanek z grubym dnem. Kargul przysunął do stolika walizę z zapasami. Na widok tych kiełbas, boczków i słoików artysta-muzyk Franciszek Przyklęk wytrzeszczył zza grubych szkieł oczy.
– A po co to?! Pawlak wzruszył ramionami: tutejszy, a nie wie, że tu recesja? – Ciekawe, kiedy nasza gospodarka planowa osiągnie taką recesję – Ania ironicznie odniosła się do poglądów ekonomicznych dziadka.
– Trzeba wypić dla spokojności duszy Jaśka i naszych serc. Kargul wzniósł szklankę. Pawlak wypił, odchuchnął i z głuchą rozpaczą spojrzał na stosy przywiezionego z Polski dobra.
– Nie pokosztuje już Dżon tego…
– Na stypę my to wieźli, nic nie wiedzący – dodał od siebie Kargul i podsunął kiełbasę artyście.
– Niech no zakansza dla zdrowotności… Franciszek Przyklęk z czcią powąchał kromkę czarnego chleba. W jego oczach pojawił się zachwyt, jakby ta kromka zapachniała mu polami żyta, sosnowym lasem i wszystkimi utraconymi tutaj zapachami dzieciństwa.
– Takiego chleba tu nie dostanie – delektował się.
– Tutejszy to nylonowa wata! – Ale jakoś na tej wacie ludziom lepiej się żyje, jak nam na tym razowcu – wyrwała się Ania, nie odwracając wzroku od ekranu telewizora, na którym teraz wysiadała z rolls-royce'a Jane Fonda w długiej, białej sukni, uśmiechając się kusząco do fotoreporterów. Zezłościło to Kaźmierza: jemu z tego żalu dusza omal z zawiasa nie wyskoczy, a ta rozdziawa nic, tylko gapi się na te duracką telewizję! Dopadł do telewizora i chcąc go wyłączyć, zaczął na chybił trafił naciskać guziki: na ekranie Jane Fonda w białej sukni ustąpiła miejsca otwartej paszczy hipopotama, który swymi zębami reklamował pastę do zębów; jego miejsce zajął kowboj na spienionym koniu, ale zanim trzymany przez niego rewolwer zdołał wypalić, na ekran wskoczył jakiś nawiedzony prorok, przed którym klęczały histerycznie krzyczące tłumy, potem pojawili się dwaj ryczący groźnie na siebie zawodnicy wrestlingu, ale zanim ten łysy zdołał uderzeniem głowy w brzuch wysłać przeciwnika na tamten świat, palec Kaźmierza przywołał kuchcika, który zachwalał pizzę… Kaźmierz stał przed telewizorem, ogłuszony tą lawiną obrazków. Jak u nich w domu uruchomiło się odbiornik „Rubin”, to człowiek mógł być pewien, że szybko zaśnie przy sprawozdaniu z kolejnego posiedzenia Komitetu Centralnego i przynajmniej na drugi dzień wstanie wypoczęty…
– Ot, pomorek – zmartwił się szczerze Pawlak.
– Ta duracka maszyna chyba że zaciąwszy sia, bo czkawki jakiejś dostała.
– Tu jest trzydzieści programów – uspokoił go artysta muzyk z taką miną, jakby mówił o dwudziestu plagach.
– Na jednego człowieka? – Pawlak patrzył na niego niedowierzająco.
– Taż jak tu przeżyć?! – Tak jak ja – Franciszek Przyklęk wyłączył telewizor.
– Patrzę, ale nic nie rozumiem. Inaczej bym stracił swoją duchową kulturę. Żyję tu dziesięć lat, a nie znam języka, nie znam ani jednej rodziny amerykańskiej – podkreślił z nie ukrywaną dumą.
– Znam Ukraińców, Żydów, a nawet Węgrów, ale od Polonii trzymam się raczej z daleka, bo tutejszy Polak to ćwierćinteligent, który ma się za półinteligenta! W jego głosie czuło się głębokie przekonanie o swojej wyższości, która upoważniała go do stwierdzenia, że społeczeństwo amerykańskie składa się z pozbawionych wyższych wartości dorobkiewiczów.
– Pan narzeka jak każdy Polak w kraju – zauważyła Ania.
– Tak – przytaknął z dumą Franciszek Przyklęk – bo prawdziwi Polacy widzą negatywne strony życia, podczas gdy Amerykanie same pozytywne.
– A nie lepiej byłoby odwrotnie? – spytała Ania, na co artysta muzyk pokręcił głową przecząco.
– To czym byśmy się od nich odróżniali? Franciszek Przyklęk, jak każdy oryginalny artysta, pragnął za wszelką cenę odróżnić się od innych. Wyznał w trakcie kolejnego toastu za spokój duszy Johna Pawlaka, że on właśnie dzięki Johnowi ocalił swoją dumę i mógł przetrwać w Ameryce, nie poddając się jej płaskim ideałom, które każdemu kazały osiągać sukces za wszelką cenę! Rozmiękczony alkoholem, rozrzewniony spotkaniem rodaków, którzy byli mu bliscy, gdyż jak on nie władali językiem tego kraju, opowiedział pokrótce swoje losy. Od dzieciństwa skazany był na wyjątkowość przez fakt, że miał absolutny słuch; wróżono mu karierę pianisty, ale zawsze na drodze stanął mu jakiś pechowy przypadek; wzrok mu się popsuł, bo jako dziesięciolatek czytał przy latarce pod kołdrą medyczne książki wujka – ginekologa; kariera pianisty zamknęła się przed nim na zawsze, gdy spadł z drabiny, z której usiłował dojrzeć, co dzieje się za oknem gabinetu wujka; pech chciał, że wujek przyjmował na pierwszym piętrze, a pod drabiną stała stara wanna; wujek otworzył okno, Franio stracił równowagę i wylądował w wannie; kiedy po sześciu tygodniach zdjęto mu ze złamanej ręki gips, jego palce mimo absolutnego słuchu nigdy nie odzyskały elastyczności i ciekawski Franio został jedynie stroicielem fortepianów; umiał stroić instrumenty, ale jego życie małżeńskie od początku było rozstrojone jak fortepian po tygodniu wydobyty z dna rzeki. To żona doprowadziła Franciszka przed laty do tragicznej decyzji wyjazdu z Polski; uznała, że jako ojciec dwojga dzieci musi poszukać zarobku tam, gdzie docenią jego fach i słuch absolutny, to ona wymyśliła, że Ameryka potrzebuje stroicieli. „Ile fortepianów masz w tej Częstochowie do strojenia? Pięć, dziesięć, góra piętnaście! A tam od Atlantyku do Pacyfiku aż się roi od instrumentów, ale nikt nie potrafi stroić, nikt nie ma już słuchu absolutnego!” – przekonywała go małżonka. Sama postarała się przez swojego krewniaka, żeby go zamustrowali na statek w charakterze tapera; w porcie Chicago zszedł na ląd, który podobno czekał na ludzi z absolutnym słuchem i kluczem do strojenia; wybrał wolność, przedstawiając się jako ofiara reżimu komunistycznego, ale wśród Polonii znalazł się ziomek z Częstochowy, który rozgłosił, że Franciszek Przyklęk stroił fortepiany w Komitecie Wojewódzkim – i to w czynie społecznymjako aktywista. To zamknęło przed nim wszystkie drzwi. Skoro Ameryka odwróciła się od niego plecami, nie chcąc skorzystać z jego absolutnego słuchu, to on zrewanżował się jej tym samym: nie porozumiewał się w jej języku, nie wyznawał jej ideologii był nadal wolnym i niezależnym artystą muzykiem, choć musiał zapomnieć o słuchu absolutnym, który przy zrywaniu starych dachów i przy pracy „na azbestach” nie był potrzebny. Franciszek Przyklęk zachował przynajmniej swoją dumę, bo niktmu nie mógł zarzucić, że został człowiekiem sukcesu; to be a succes – być wygranym – to nie dla niego; nikt go nie może oskarżyć, że Ameryka mu w czymś zaimponowała! Wyciągnął przed siebie ręce: proszę, te palce przeznaczone do klawiatury zdarł przy azbestach, ale zachował niezależność duszy! Wyjechał u schyłku Gomułki, teraz jest już okres późnego Gierka, a on nie ma szans powrotu: po pierwsze – wybrał kiedyś wolność, a więc w Polscejest spalony, a po drugie-jak ma się pokazać żonie, której od dziesięciu lat donosi w listach, że jego konto rośnie, a on czeka tylko, aż wygaśnie jego kontrakt z przedstawicielstwem „Playela”, dla której to firmy rzekomo nastroił wszystkie fortepiany od