Литмир - Электронная Библиотека

– Ale Polki teraz są łase na obcych, żeby obywatelstwo dostać – Steve wyjawił im motywy, które skłoniły go do odpowiedzi na ofertę matki dwojga słodkich córeczek: dlatego ściągnął ze starego kraju kandydatkę na towarzyszkę życia, że kieruje się patriotyzmem! Tu jak Polak ożeni się z Włoszką i ma troje dzieci, to Polacy uważają, że mają pięcioro Polaków, a Włosi, że pięcioro Włochów. Ta dyskusja kończy się rozwodem, a rozwód to ruina. – U nas w rodzinie dyskusje trafiają sia, ale rozwód nigdy! – Pawlak poczuł pewną przewagę nad prezydentem. Przejechali przez Milwaukee Avenue, które wedle Steve'a była najdłuższą ulicą świata, łączyła bowiem Chicago z Rzeszowem, Nowym Targiem i Sokółką. Kiedy znaleźli się wśród bocznych uliczek, wysypane na jezdnię śmiecie zmusiły do wolniejszej jazdy.

– To tu! – wykrzyknęła nagle Ania, rozpoznając znany jej z fotografii piętrowy domek. Steve zajechał z głośnym trąbieniem. Nikt jednak nie ukazał się w drzwiach. Przed domem stał ford Johna, który podziwiali na przysłanej przez niego widokówce. Steve wydobył z bagażnika walizy, a kiedy uniósł swój kapelusik na pożegnanie, siedząca na półciężarówce kapela góralska porwała na ten znak instrumenty i huknęła dziarsko krzesanego. Oba samochody odjechały, a Pawlak wciąż patrzył wyczekująco na drzwi piętrowego domu. Ale nikt nie wychodził na ich powitanie. – Bierz walizę! – rzucił rozkazująco do Kargula, wchodząc powoli na schodki i ściągając z głowy kapelusz, jakby miał wejść do świątyni. – Przestałby ty rządzić! – warknął pod nosem Kargul.

– Tu demokracja!

– Ty mnie tu politycznie nie kołuj! – osadził go Kaźmierz.

– Jak jest dwóch, to któryś musi być lepszy!

– Dżonu to powiedz – wysapał Kargul, taszcząc ciężkie walizy. -Bo on tak nas serdecznie wita, jak my Armie Czerwoną w trzydziestym dziewiątym. – Nie boj sia, usłyszy on ode mnie takie powitalne oracje, że prosto on na ogonie przykucnie! Ta zapowiedź, rzucona przez Kaźmierza przez zaciśnięte zęby, przeraziła Anię. Jaki będzie finał tej wyprawy, jeśli na samym początku dojdzie do jakiejś scysji? – Dziadku – przytrzymała Kaźmierza za rękaw – nie wypada się żreć jak w Polsce w kolejce po mięso. – Ot, dziermolisz! A wypiąć się na nas jemu wypadało? On prosto jak jaki chachoł zachowawszy sia! Z głębi domu dobiegały pojedyncze dźwięki fortepianu, jakby dziecko uderzało ciągle w dwa klawisze. Ania nacisnęła dzwonek. Fortepian zamilkł. Drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. W tej szparze pokazał się łysy człowieczek w kraciastej koszuli. W jego spojrzeniu czaiła się podejrzliwość. Omiótł czujnym spojrzeniem czarno ubranych przybyszy. – Czy tu mieszka Pawlak Jan? – spytał grzecznie Kaźmierz, trzymając kapelusz przy piersi. – Zgadza się -łysy mężczyzna o wystraszonym spojrzeniu uchylił szerzej drzwi.

– Wy z Funeral Home? Pawlak nie odpowiedział, bo nie zrozumiał, że ten człowiek zanim otworzy drzwi, chce się upewnić, że on i Kargul są z domu pogrzebowego. Wcisnął głowę do środka, wołając na całe gardło:Taż my już są Jnaaśku! Ten, kto ich potraktowałjako przedstawicieli domu pogrzebowego, z pewnym zaskoczeniem patrzył na walizy. Nagle przeniósł spojrzenie na Anię i wreszcie pojął swoją pomyłkę. Otworzył szerzej drzwi i objął przekraczającą próg delegację pełnym współczucia spojrzeniem. Kaźmierz stał pośrodku kiszkowatej salki, nie wypuszczając z rąk ciężkich waliz. Ta podróż skończy się dla niego, gdy wreszcie ujrzy swego brata. Stał i czekał na jego pojawienie się. Dziewiętnaście lat temu na peronie stacji w Rudnikach stał tak brat jego, Jaśko. Pociąg już odjechał, a on w lipcowym upale; w słomkowym kapeluszu, przepasanym wstążką w barwach amerykańskiej flagi, wpatrywał się w grupę ubranychjak na niedzielną sumę ludzi, w których miał rozpoznać swego młodszego brata, Kaźmierza, jego żonę, Marynię; po raz pierwszy miał zobaczyć synów i wnuczkę Kaźmierza, która aż kilka miesięcy czekała na przyjazd tego, który ją będzie trzymał do chrztu; na jednym końcu peronu obok swoich bagaży stał John Pawlak, na drugim zdyszana rodzina Pawlaków; a wtedy Kaźmierz otworzył ramiona i krzyknął: „Bój się Boga, Jaśku! Wreszcie jesteś!” Teraz Kaźmierz wpatrywał się w schody. Obie jego ręce pod ciężarem waliz wyciągnęły się tak, że dłonie sięgały za kolana. Za jego plecami sapał Kargul. Zsunął kapelusz ze spoconego czoła na tył głowy tak, jak to widział u kowboja na reklamie papierosów „Winston”. Rozglądał się po sali, która przypominała lokal gospody ludowej w Lutomyślu w czasie sprzątania: na stolikach spoczywały krzesła, celując w sufit żelaznymi nóżkami, w głębi na przykrytym plastykową płachtą barze stał telewizor, na małej estradce pysznił się czarny fortepian z uniesionym skrzydłem, w kącie stały dwie drabiny malarskie, wokół nich plastykowe wiadra, puszki z farbami… Kaźmierz omiótł spojrzeniem to wnętrze i pomyślał ze wzruszeniem, że brat chciał na ich powitanie dom galancie wyszykować i przez to zapewne nie zdążył po nich na lotnisko wyjść. – Jaśku! – krzyknął Pawlak w stronę schodów -ano, bój się Boga, jesteśmy! – Nie usłyszy – powiedział ze smutkiem łysy człowiek w okularach. Szukał czegoś za barem, szeleszcząc pochlapanym farbami plastykiem. Kaźmierz po jego słowach nabrał więcej powietrza w płuca i z rosnącą niecierpliwością huknął tak głośno, że aż klapa fortepianu zamknęła się z głuchym łomotem: – Jaaaśkuu! Zza baru wyłonił się ze zbolałą miną okularnik, niosąc w ręku barwną, plastykową torbę z napisem: Magazin FOR YOU! Musiała być wypełniona czymś ciężkim, bo drugą ręką podtrzymywał ją od spodu. – Jaaaśku! – darł się coraz bardziej zniecierpliwiony Pawlak.

– Mówiłem już, że nie usłyszy – łysy powiedział to głosem, jakim przekazuje się zwykle złe wiadomości.

– Kazał to przekazać w wasze ręce. Podsunął torbę Pawlakowi. Kaźmierz nie zwracał uwagi na nieznajomego, wciąż oczekując pojawienia się brata. Kargul wziął torbę, postawił ją na ladzie baru i zajrzał do środka ostrożnie, jakby się bał, że natknie się na ładunek wybuchowy. W głębi tkwił parciany woreczek, u góry zawiązany sznurkiem. Kargul jednym szarpnięciem rozwiązał węzeł, zanurzył rękę i przyjrzał się uważnie temu, co wydobyła jego wielka dłoń. Przybliżył dłoń do nosa, powąchał ten szaro-bury proch, po czym przeniósł pytające spojrzenie na łysego: – Ziemia?

– John mówił, że od was to przywiózł…

– Taż to nasza ziemia! Kiedy Kargul dokonał odkrycia, że

zawartość woreczka stanowi ziemia z Rudnik, którą Jaśko Pawlak zabrał ze sobą w 1960 roku do Chicago, wszystko nagle stało się dla nich jasne: i to, że Jaśko nie wyszedł po nich na lotnisko O'Hare, i to, że nie mógł usłyszeć wołania Kaźmierza… Rozległ się głuchy stuk. To Pawlak wypuścił z dłoni ciężkie walizy, wypełnione wędlinami własnej roboty, bochenkiem czarnego chleba i słoikami marynowanych grzybków. Przez chwilę stał jak ogłuszony. Kąciki ust drgały mu od powstrzymywanego szlochu. W oczach Kargula pojawiły się łzy. W tym momencie, Kaźmierz runął ku niemu, wcisnął głowę pod jego pachę, a Kargul ogarnął go ramieniem. Stali tak złączeni nierozerwalnym uściskiem, jakby od tego momentu zniknęło wszystko, co mogło ich dzielić. Kargul nie zważał na to, że Kaźmierz nastąpił swoim butem na jego nogę.

22
{"b":"100634","o":1}