– Aj, Bożeńciu, a cóż to? – Marynia zerknęła ku górze, na drgającą od wstrząsów lampę.
– Burza?! – Wersalka – spokojnie stwierdził Kaźmierz. Uniósł głowę, jakby poprzez powałę chciał dojrzeć, w którą stronę teraz została przesunięta.
– A ty czego nie śpisz?
– Doczekać się jutra nie mogę – zgasił papierosa o parapet i wyrzucił go przez otwarty lufcik na zewnątrz.
– Załatwili my sprawę rozwojową wspólnymi siłami.
– Kaźmierz, może być kłopot – westchnęła Marynia.
– Ania do Ameryki jechać napiera sia! – Ot, durna bździągwa! -obruszył się Pawlak.
– Taż jak my traktora zdobyli, to my tu mamy lepszy raj jak w tej Ameryce! Poklepał poduszkę, szykując się do spania, gdy znów nad ich głowami rozległo się szuranie. Kaźmierz złapał pytające spojrzenie żony.
– Co chcesz, młodzi są, a krew nie woda…
– uśmiechnął się, patrząc na rozhuśtaną lampę, jakby po jej tańcu orientował się, co dzieje się na poddaszu.
– Dobry to był dzień: Ania z błogosławieństwem Ojca świętego wróciwszy, Zenek traktora dostawszy; może być, że tej nocy statystycznie nas przybędzie. Nad ich głowami rozległ się znowu gwałtowny szurgot. Lampa zakołysała się tak silnie, że Kaźmierz z podziwu aż mlasnął językiem o podniebienie: chyba się w nich ta krew zagotowała! Ania odciągała od tapczanu wersalkę, pokonując opór mięśni Zenka. Ich pojedynek trwał. Ania wiedziała jedno: jak się zaczyna strajk, nie można się ugiąć!. Zenek odczekał, aż dziewczyna znowu położyła się na wersalce tyłem do niego. Podszedł na palcach i bez wysiłku przyciągnął mebel do tapczana, zrywając z żony koc. Wymknęła mu się z ramion i usiadła w koszulce na parapecie okna, jakby gotując się w razie konieczności do samobójczego skoku. Zenek zawahał się, ale w jego żyłach pożar trwał nadal. I to właśnie było jedyną jej nadzieją… Marynia, wsparta łokciami o poduszkę, z napięciem wsłuchiwała się w tupot bosych stóp wnuczki.
– A cóż oni tam wyprawiają?
– Ot, skleroza z ciebie – mruknął Pawlak.
– Zapomniała, że przez rok po ślubie to nocka nie tylko do spania jest? – Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby ty mnie razem z łóżkiem po izbie ganiał.
– Bośmy aby jeden siennik mieli -przypomniał jej Kaźmierz i patrząc w powałę stwierdził z nadzieją, że może za dziewięć miesięcy przyjdzie kołyskę wstawić na miejsce wersalki. Marynia zrozumiała aluzję. Choć podzielała nadzieje męża, to miała pewne obiekcje.
– A on nie za bardzo napity aby?
– Aj, Mania – odgonił się od tych wątpliwości niecierpliwym machnięciem ręki.
– Ty zawsze uważająca jak milicja! Taż łóżko to nie motocykl! Jak się trafi wypadek, to nikt nie ginie, co najwyżej kogoś przybędzie!
Rozdział 4
Nie mogli się doczekać chwili, kiedy na ich podwórze zajedzie żółty, nowiutki traktor. Żeby otworzyć mu wjazd wprost pod wiatę, musieli wyciąć za stodołą topolę. Kargul i Pawlak przyklękli z piłą po obu stronach drzewa. Ze swego gniazda na stodole patrzyły na nich bociany, jakby zdziwione, że gospodarze wycinają drzewo, które sami kiedyś zasadzili.
– Kaźmierz, a jak będzie kara za niszczenie środowiska? – Jakież to niszczenie?! Taż sam ja sadził i sam ścinam! – I sam karę zapłacisz! – Ot, bestyjnik – sapnął Pawlak.
– Jaki to on prorządowy zrobiwszy sia! Ano, łap się za piłę, bo głowę mi tylko moroczysz. Zazgrzytała piła. Jej zęby nadgryzły pień topoli, ale nie doszły nawet do połowy grubości drzewa, kiedy Kargul przerwał piłowanie i nadstawił ucha.
– Ano zacichnijmy – przekrzywił głowę, łowiąc dalekie dźwięki.
– Chyba że to on? Z daleka niósł się terkot silnika. Pawlak poderwał się na równe nogi, zostawiając piłę w połowie pnia. Poprawił na głowie maciejówkę i nadsłuchiwał: cienko coś śpiewa ten traktor; zamiast ryczeć jak lew, to brzęczy niczym komar o zachodzie słońca. Czy aby Zenkowi nie wcisnęli jakiegoś felernego egzemplarza? Spośród dojrzewających zbóż wyłonił się na polnej drodze motorower. Perkocąc i prychając zbliżał się do stodół Kargula i Pawlaka. Listonosz wykonał slalom między topolami i nie gasząc silnika wyciągnął z torby kopertę.
– Panie Pawlak, pokwitować proszę! Skrzywił się Kaźmierz kwaśno, bowiem wszystkie listy, które trzeba było kwitować, zawsze zapowiadały kłopoty: albo podatek, albo karę brak bosaka na wypadek pożaru, albo odmowę przyznania eternitu na pokrycie stodoły. Tym razem jednak nie mógł nawet przewidzieć, jakie będą konsekwencje otrzymanej korespondencji.
– To list z Ameryki! – listonosz był dumny, jakby był osobistym posłańcem prezydenta Cartera.
Rozdział 5
Marynia ze zgrozą patrzyła na Anię, która zniosła właśnie z góry tobół ze swoją pościelą i naręcze sukienek, jakby szykowała się do nagłej przeprowadzki. Położyła to wszystko na ławie w kuchni. Stała nachmurzona, wyraźnie oczekując na jakąś reakcję babci. -A ty co? – Marynia uniosła brodę Ani i próbowała spojrzeć jej w oczy.
– Z Cyganami wybiera sia? – Będę spała na dole.
– Ty nie dziwacz, dziecko! Żoną mu jesteś! Przysięgałaś wierną być! – To on mnie zdradził! – Ania była bardziej nadąsana niż zła.
– Przysięgał robić wszystko, co ja zechcę, a teraz nie chce mnie do Ameryki puścić! – A po co tobie taki świat drogi telepać sia? Ania wzruszyła ramionami: minęły dawne czasy, kiedy wyprawa na jarmark była wielką podróżą! Teraz kto, nie podróżuje, ten życie marnuje. Pojechałaby na kilka miesięcy, to i język by opanowała, i dolary zarobiła, a Zenek traktuje ją jak niewolnicę. Niby nowoczesny taki, a zazdrosny jak sułtan! Ale ona już wczoraj znalazła sposób, żeby złamać jego opór: ogłosiła strajk małżeński! – A po jaką zarazę?! – Marynia załamała ręce nad głupotą wnuczki.
– Durna, że nic tylko ryby tobą karmić! A jak se Zenek łamistrajka znajdzie?! Zaświeciły się oczy Ani, ściągnęła brwi, brodę wysunęła wojowniczo do przodu i w tym momencie stała się tak podobna do swego dziadka Kaźmierza, że nikogo nie mogły zdziwić wypowiedziane przez nią słowa: – Jak tak, to kolacji on nie dożyje! Spojrzała groźnie na drzwi, za którymi dał się słyszeć odgłos czyichś kroków. Jeśli to Zenek, to niech wie, że strajk wcale nie został odwołany! W drzwiach pojawił się Kaźmierz z kopertą w ręku. Wręczył ją Maryni, bo sam nie mógł się już bez okularów niczego doczytać. Ledwie Marynia stwierdziła, że to list od Jaśka z Chicago, Ania – jakby wiedziona jakąś nadzieją – wyrwała jej z rąk kopertę, wydobyła gęsto zapisany arkusz i pokryty stemplami blankiet. Przebiegła wzrokiem linijki listu, po czym – ku zdumieniu Kaźmierza -zarzuciła mu ramiona na szyję i jęła wykrzykiwać: „Jedziemy do Ameryki”! Podsunęła przed oczy zaskoczonego dziadka oficjalne zaproszenie dla Karguli i Pawlaków. Teraz Zenek nie będzie miał już nic do powiedzenia! – Oczadziała czy jak? – Pawlak patrzył na wnuczkę jakby była niespełna rozumu.
– Żniwa idą, a jej się Amerykę zachciało odkrywać! – Mnie dziadek może odmówić, ale swojemu bratu chyba nie! – Dżonu już tak od twoich chrzcin w sześćdziesiątym roku głowę mi tymi zaproszeniami durzy – wyjął kopertę z rąk Ani i rzucił na stół kuchenny jak gracz w karty odrzuca mało wartą blotkę.
– A gdzież mnie czas znaleźć, żeby taki szmat drogi kołdybać sia… Ania odwróciła się twarzą do okna, chcąc ukryć łzy, które napłynęły jej do oczu. Przez te łzy dostrzegła Kargula, który po tamtej stronie podwórza, machając białą kopertą, przywoływał donośnym basem Anielkę, jakby miał dla niej radosną wiadomość. Co to mogło być, co nagle tak ożywiło jej drugiego dziadka? Marynia poszukała okularów i przebiegła wzrokiem linijki napisanego przez Johna Pawlaka listu. -
Kaźmierz! Jaśko pisze, że koniecznie chce nas zobaczyć! Pawlak odwrócił się od kredensu, z którego wyciągnął pęto kiełbasy i odgryzając spory kawał, powiedział z pełnymi ustami: – Taż możem się zobaczyć, czemu nie? Ania, słysząc tę deklarację, odwróciła się od okna cała rozjaśniona. – Pojedziemy, dziadku?