– Co robimy dzisiaj? – zapytał Mały, gdy staliśmy pod kościołem.
Teraz wyskoczymy na Wójtówkę, a wieczorem do „Przyjaciół” odpowiedziałem. – Umówiłem się z Leszkiem. Ma być o czwartej po południu na Wójtówce. Leszek chce zobaczyć, jak się bawi ferajna na Czerniakowie.
Mały poznał Leszka u mnie na imieninach. Leszek bał się przyjść, ale zagwarantowałem mu, że go nikt nie ruszy, jeżeli sam nie zaszura. Jak już ktoś szuka słomki do oka, wtedy na pewno znajdzie, nawet cały snopek.
Po nabożeństwie całą grupą poszliśmy na Wójtówkę.
– Serwus, aniołki! – zawołałem uradowany, gdy po drodze spotkaliśmy dwie koleżanki: Zochę i Wandę.
– Jak się masz, złoty koralu! – odpowiedziały.
Koledzy poszli dalej, a Mały i ja zatrzymaliśmy się, by porozmawiać z nimi kilka minut.
– Idziecie dzisiaj do „Przyjaciół”? – zapytała Wanda.
– Idziemy.
– To my idziemy z wami.
– A nie możecie iść same? – zapytał Mały. – Prawie wszystkie dziewczyny przychodzą same.
– Możemy – odpowiedziała Zocha – ale to zawsze troszkę inaczej wygląda, jak się przyjdzie z chłopakami. Nie bój się, nie chcemy, żebyście za nas płacili. Dać wam pieniądze od razu, teraz?
– Nie. Forsę dacie na sali, bo możemy się nie spotkać. Czekamy na was na Wójtówce od czwartej do pół do piątej. Jak się spóźnicie, to idziemy sami.
Gdy dochodziliśmy do Czerniakowskiej, zza rogu wyskoczyli nasze chłopaki i szybko uciekli do bramy. Po chwili zobaczyłem dwóch policjantów z pałkami w rękach. To oni dali popęd chłopakom. Minęliśmy ich. Gdy zobaczyłem, że poszli dalej, zawróciliśmy, a po chwili już wszyscy staliśmy na rogu.
To był normalny obrazek na dzielnicy. Policja nie pozwala stać na ulicy. Gdy na rogu zebrało się czterech chłopaków, a zobaczył to policjant, podchodził i bez pytania walił pałką. Więc gdy zbieraliśmy się wieczorem, każdy czujnie obserwował, czy nie zbliża się niebezpieczeństwo.
– Uwaga, „łomot” idzie! – ostrzegał ten, który pierwszy zobaczył policjanta.
Rozglądamy się – jest. Idzie w naszym kierunku, jest jeszcze daleko, ale już nie spuszczamy go z oczu. Jest już obok nas, ręce trzyma za plecami.
Stoimy niby spokojnie, ale w napięciu. Zatrzymał się, popatrzył, uśmiechnął się, jak tylko mógł najmilej, podchodzi do nas i… rozsypujemy się, jakby między nas strzelił piorun, a policjant goni z pałką w ręku. Poszedł. Stoimy znowu, a po półgodzinie znów ostrzeżenie:
– Uwaga, „łomot” idzie!
Tym razem idzie dwóch, to służbowy obchód. Gdy są już blisko, rozchodzimy się. Dwóch przechodzi na drugą stronę ulicy, jeden wchodzi do bramy, inni rozchodzą się po rogach. Przejście dla policjantów wolne, mogą iść spokojnie, nikt ich nie zaczepi. Gdy przejdą, po chwili znów wszyscy stoją na rogu. I tak każdego dnia, aż do znudzenia. Wesoło jest dopiero wtedy, gdy który nie zdąży odskoczyć i dostanie pałką. Wszyscy podśmiewają się z niego, a jemu wcale nie jest do śmiechu, bo takie uderzenie cholerycznie boli.
Postaliśmy trochę na rogu. Zauważyłem, że od kilkunastu minut na drugim rogu stoi jakiś facet i nachalnie nam się przygląda. Popatrzyłem – nie znam go wcale. Może jaki nowy tajniak.
– Kto to jest? – zapytałem chłopaków wskazując na faceta.
– Jak to, kto? Nie widzisz? W kapeluszu! – odpowiedział jeden śmiejąc się, że jestem taki mało spostrzegawczy.
To „w kapeluszu” mówiło wszystko. Że nie tutejszy i że nie cwaniak, tylko frajer z miasta.
– Cóż on tak sterczy na rogu? – zapytałem znów. – Może to „pies”?
– Nie. Frajer z miasta. Czeka na Hele z naszego domu. – Uwaga, „łomot”! – padło ostrzeżenie.
Rzeczywiście, idzie dwóch. Cholera, nie dadzą ludziom postać spokojnie na rogu. Weszliśmy do bramy i na klatkę schodową.
– No co, chłopaki, jak stoimy z forsą? Może wstąpimy do Bandyty na kieliszek chleba? – zaproponowałem, gdy staliśmy na schodach.
– Mam parę groszy, ale chcę iść wieczorem do „Przyjaciół” – odezwał się Olek.
– U mnie chyba coś się znajdzie – powiedział Heniek, szukając w kieszeniach.
Każdy wyciągnął pieniądze, odliczył i schował tyle, ile było potrzeba na zabawę, a resztę złożyliśmy do wspólnej kasy i przeszliśmy na drugi róg, do knajpy, której właściciela nazywano Bandytą.
Była to knajpa ostatniej kategorii; gdyby kategorii było dwadzieścia, to ta byłaby knajpą dwudziestej kategorii. Kilka brudnych stolików i popsutych krzeseł, jeden stolik z boku osłonięty czymś, co nazywało się kotarą. Za bufetem gruby właściciel z gębą, za którą można było dać bez wyroku dziesięć lat więzienia.
Zajęliśmy stolik osłonięty kotarą. Na stół wyjechał literek – na sześciu to nawet niedużo – kiełbasa, ogórek kwaszony i chleb. Kieliszków nie było, więc wódkę piło się w szklankach.
Wypiliśmy i zastanawiamy się, czy starczy jeszcze chociaż na ćwiartkę.
– Ja stawiam – powiedziałem, gdy mimo szczerych chęci chłopaki nie zdołali nic zebrać.
– Uwaga. Szmuklerze przyszli – cicho powiedział Heniek. Spojrzałem przez szparę w kotarze. Na salę weszło czterech nowych gości, którzy siadali właśnie przy stoliku.
– Co jest? – zapytałem po cichu.
– Mamy z nimi wojnę, może być rżnięcie – odpowiedział Heniek. Zauważyłem, że chłopaki wkładają ręce w kieszenie, a za chwilę wyjmują je i trzymają pod blatem stolika. Usłyszałem charakterystyczny trzask otwieranych sprężynowych noży.
– Urywaj się stąd – powiedział do mnie Heniek stanowczo.
– No już, urywaj się, już cię tli nie ma! – powtórzył, gdy nie zdradziłem żadnej chęci, żeby odejść.
– Wariat, czy co? – zapytałem zdziwiony. – Mam odejść teraz, jak szykuje się wojna? Ciekaw jestem, co by o tym chłopaki powiedzieli, gdyby się dowiedzieli, że wysiadłem przed draką.
Rozmawialiśmy po cichu, bez przerwy obserwując salę.
– Nas jest sześciu, ich czterech, nie zaczną – tłumaczyłem chłopakom. Uparłem się, że nie wyjdę. Jak wódkę pić razem, to i wojna razem.
Chłopaki ze Szmuklerzy siedzieli tylko kilka minut. Wypili po szklance wódki i wyszli z knajpy. Wtedy dopiero usłyszałem od chłopaków kazanie.
– Ty się nie wygłupiaj – mówił Heniek. – Znamy się chyba dobrze i wiemy, że przed draką nie wysiadasz. Ale teraz ty jesteś co innego, a my co innego. Ja – jak posunę kosą, to odsiedzę wyrok i będę taki sam, jaki jestem. Ale jak ty to zrobisz, to stracisz dużo. Masz zawód, pracujesz w fabryce, uczysz się, dobrze zarabiasz – a jak złapiesz wyrok, to będziesz taki, jak my: latem na publicznych robotach, a zimą do śniegu… I tam też niełatwo się dostać.
– Patrz na mnie – wtrącił się Olek. – Złapałem rok za rower, już jestem rok po wyroku i nie mogę znaleźć żadnej pracy. Podobno po czterech latach wymazują karę z rejestru, ale tyle czasu nie wytrzymam. Muszę z czegoś żyć, a matka nie chce dać jeść. Jak nie znajdę roboty, to znów muszę kraść.
– Tam gdzie wódka, to się pchaj, a jak draka, to uciekaj – zakończył Heniek kazanie.
Postawiłem obiecaną ćwiartkę. Wypiliśmy i razem z Małym wróciliśmy do domu.
O godzinie czwartej byliśmy na Wójtówce. Z tramwaju wysiadł Leszek. Przyjechał, tak jak mu radziłem, w czapce. Nasze chłopaki mieli, jak zwykle, jaskrawe kraciaste czapki i czerwone apaszki na gołych szyjach, bez krawatów. Ja byłem w krawacie, który zdjąłem i schowałem do kieszeni po przetańczeniu kilku kawałków.
Po kilku minutach przyszły Zocha z Wandą i teraz już razem, spacerkiem, poszliśmy do „Przyjaciół”.
– Zaczekamy chwilę. Mały skoczy po wódkę – powiedziałem, gdy już doszliśmy do Rogatek. – Dołóż się parę groszy, to kupimy więcej – zwróciłem się do Leszka. – W bufecie kosztuje drożej.
Leszek dołożył dwa złote. W małym, prywatnym sklepiku, od tyłu, Mały kupił cztery ćwiartki, które rozmieściliśmy po kieszeniach.
Weszliśmy w długie, ciemne podwórze, przez które trzeba było przejść, żeby dostać się na salę tańca, mieszczącą się na pierwszym piętrze przeciwległej oficyny. W pobliżu wejścia na klatkę schodową stały dwie grupki chłopaków. Gdy zbliżyliśmy się, podszedł do nas chłopak z jednej grupy, potem z drugiej i z bliska zajrzeli nam w oczy. Na podwórzu było bardzo ciemno.