Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 25

Kilka minut po północy Bourne wysiadł z metra w Argenteuil. Podzielił dobę na części, czyniąc niezbędne przygotowania i jednocześnie szukając Marie; zajrzał do każdej kawiarni, sklepu i hotelu, odwiedził wszystkie miejsca będące fragmentami koszmaru, w jakim oboje uczestniczyli trzynaście lat temu. Kilkakrotnie wstrzymywał nagle oddech, widząc z daleka jakąś kobietę: tył głowy, mignięcie profilu, ciemnorude włosy – w przyćmionym świetle i tłoku wydawało mu się, że każda z nich może być jego żoną. Żadna nie była, ale dało mu to tyle, że zrozumiał dręczący go lęk, a dzięki temu mógł nad nim zapanować. To była najtrudniejsza do wytrzymania część dnia; resztę wypełniły zwykłe problemy i obawy.

Aleks! Gdzie on się podział, do cholery? Nie było go w Wirginii. Ze względu na różnicę czasu Bourne liczył na to, że Conklin zajmie się szczegółami, a przede wszystkim szybkim przekazaniem pieniędzy do Europy. Dzień pracy na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych zaczął się o czwartej po południu czasu paryskiego, natomiast dzień pracy we Francji zakończył się o piątej lub nawet wcześniej, także czasu paryskiego! Oznaczało to, że na załatwienie formalności związanych z przelaniem na konto niejakiego pana Simona w jednym z paryskich banków sumy miliona dolarów miał zaledwie niecałą godzinę, a to z kolei oznaczało, że wspomniany pan Simon musiałby pojawić się we wspomnianym, jeszcze nie wybranym, banku. W tej sprawie dużą pomoc okazał mu Bernardine. Pomoc, dobre sobie! On to po prostu załatwił.

– Przy rue de Grenelle jest pewien bank, z którego często korzystała Deuxieme. Potrfią działać naprawdę szybko i mogą przymknąć oko na brak jednego czy dwóch podpisów, ale nie robią tego za darmo, a poza tym nie ufają nikomu mającemu powiązania z naszym dobroczynnym, socjalistycznym rządem.

– Chcesz przez to powiedzieć, że niezależnie od teleksów i faksów, jeśli nie mają pieniędzy, to ci ich po prostu nie dadzą?

– Ani sou. Nawet gdyby zadzwonił sam prezydent, kazaliby mu zgłosić się po nie do Moskwy, gdzie zresztą, ich zdaniem, sam powinien się znaleźć.

– Nie mogłem nigdzie złapać Aleksa, więc ominąłem bank w Bostonie i skontaktowałem się z naszym człowiekiem na Kajmanach, gdzie Marie ulokowała większość pieniędzy. To Kanadyjczyk, a bank również jest kanadyjski. Czeka na instrukcje.

– Zaraz do niego zadzwonię. Jesteś w Pont Royal?

– Nie. Sam się do ciebie zgłoszę.

– A gdzie jesteś?

– Można chyba powiedzieć, że latam jak przestraszony i zagubiony motyl, przenosząc się z jednego znajomego miejsca w drugie.

– Szukasz jej.

– Tak. Ale to chyba nie było pytanie, prawda?

– Wybacz mi, ale mam nadzieję, że nie uda ci się jej znaleźć.

– Dziękuję. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia minut.

Odwiedził jeszcze jedno zapamiętane miejsce: Trocadero i pałac de Chaillot. Kiedyś strzelano do niego na jednym z tarasów, uzbrojeni mężczyźni zbiegali po nie kończących się, kamiennych schodach, by zniknąć w rozciągających się dookoła wypielęgnowanych ogrodach. Co się wtedy właściwie stało? Dlaczego zapamiętał akurat Trocadero? Bo była tu Marie. Gdzie? W którym miejscu ogromnego kompleksu? Na tarasie! Stała na tarasie, przy posągu… Jakim posągu? Kartezjusza? Racine'a? Talleyranda? Najpierw pomyślał o Kartezjuszu. Musi znaleźć tę rzeźbę.

Znalazł, ale Marie tam nie było. Spojrzał na zegarek: od rozmowy z Bernardine'em minęło prawie czterdzieści pięć minut. Tak jak ludzie z jego wspomnień popędził w dół po schodach. Do telefonu.

– Idź do Banque Normandie i zapytaj o monsieur Tabouriego. Dałem mu do zrozumienia, że niejaki monsieur Simon chce zadzwonić do swojego bankiera na Kajmanach i polecić mu dokonanie przelewu siedmiu milionów franków. Chętnie pozwoli ci skorzystać ze swojego telefonu, ale bądź przy gotowany na to, że każe ci zapłacić za rozmowę.

– Dziękuję, Francois.

– Gdzie teraz jesteś?

– Na Trocadero. To zupełne szaleństwo. Miałem przeczucie, że ją tu znajdę, ale nic z tego nie wyszło. Nawet nie wiem dokładnie, co się tu właściwie działo. Wydaje mi się, że ktoś do mnie strzelał, ale nie jestem pewien.

– Idź do banku.

Zrobił to, a w trzydzieści pięć minut po rozmowie z Kajmanami śniadoskóry, wiecznie uśmiechnięty monsieur Tabouri poinformował go, że pieniądze są do jego dyspozycji. Bourne zażądał wypłacenia siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków w banknotach o możliwie największych nominałach. Kiedy już jego życzeniu stało się zadość, uśmiechnięty bankier wziął go delikatnie za ramię, odprowadził na stronę – co wyglądało dość głupio, jako że w obszernym gabinecie nie było nikogo oprócz nich – i powiedział przyciszonym głosem:

– Jest możliwość korzystnego zainwestowania kapitału w nieruchomości w Bejrucie. Proszę mi wierzyć, jestem specjalistą od spraw Bliskiego Wschodu i mogę pana zapewnić, że to zamieszanie nie potrwa tam długo.

Mon Dieu, przecież w końcu wszyscy by wyginęli! Bejrut znowu stanie się Paryżem Bliskiego Wschodu. Teraz można tam kupić olbrzymie posiadłości za ułamek ceny, hotele za śmieszne kwoty!

– To brzmi interesująco. Skontaktuję się z panem w tej sprawie.

Opuścił Banque Normandie tak szybko, jakby w sejfach zalęgły się wirusy śmiertelnie niebezpiecznej choroby. Wróciwszy do hotelu Pont Royal, spróbował po raz kolejny połączyć się z Aleksem; w Wirginii dochodziła teraz pierwsza po południu, lecz mimo to ponownie usłyszał automatyczną sekretarkę, zachęcającą go głosem Conklina do pozostawienia wiadomości. Jason miał co najmniej kilka powodów, żeby tego nie robić.

A teraz znalazł się ponownie w Argenteuil. Wyszedł powoli ze stacji metra i ruszył niespiesznie w kierunku najbardziej zaniedbanej części dzielnicy, gdzie mieściło się Le Coeur du Soldat. Instrukcje, jakie otrzymał, były jasne: żadnego utykania ani obszarpanego stroju, nic, co mogłoby zwrócić na niego czyjąś uwagę. Miał się ubrać jak zwykły robotnik, stanąć przy zamkniętej bramie fabryki, oprzeć się o mur i zapalić papierosa. Powinno to nastąpić między dwunastą trzydzieści a pierwszą w nocy. Nie wcześniej i nie później.

Kiedy zapytał posłańców Santosa, dlaczego spotkanie wyznaczono na tak późną porę – uprzednio wynagrodziwszy kilkuset frankami ich fatygę – ten bardziej rozmowny powiedział:

– Santos nigdy nie opuszcza Le Coeur du Soldat.

– Wczoraj to zrobił.

– Tylko na kilka minut.

– Rozumiem. – Bourne skinął głową, ale w rzeczywistości nic nie rozumiał, mógł jedynie snuć domysły. Czy Santos był więźniem Carlosa, człowiekiem skazanym na bezustanne przebywanie w obskurnej spelunce? Było to fascynującą zagadką, jeśli wzięło się pod uwagę olbrzymią siłę barmana i jego bez wątpienia nieprzeciętny umysł.

Była dwunasta czterdzieści siedem, kiedy Jason, ubrany w dżinsy, koszulę, wytarty sweter i w czapce na głowie, dotarł do bramy nieczynnej fabryki. Wyjąwszy z kieszeni paczkę gauloise'ów, oparł się o ceglany mur i zapalił papierosa, gasząc zapałkę nieco później, niż to było konieczne. Cały czas myślał o tajemniczym Santosie, głównym łączniku w armii Szakala, jego najbardziej zaufanym współpracowniku, którego nienaganna francuszczyzna wskazywała co najmniej na studia na Sorbonie, choć przecież ten człowiek pochodził z Ameryki Łacińskiej, a dokładniej z Wenezueli, jeżeli Bourne'a nie myliło przeczucie. Fascynujące. I ten oto Santos pragnął spotkać się z nim "w pokojowych zamiarach". Brawo, amigo, pomyślał Jason. Santosowi udało się dotrzeć do ambasadora USA w Londynie i zadać mu pytanie, które musiało wywrzeć na dyplomacie wstrząsające wrażenie. Atkinson nie miał innego wyboru, jak tylko potwierdzić, że wszystkie polecenia wydane przez Królową Wężów mają być natychmiast realizowane. Siła "Meduzy" była jedyną nadzieją ambasadora.

A więc Santos potrafił zmieniać swoje postępowanie, opierając się nie na emocjach czy zobowiązaniach, tylko na logicznych argumentach. Pragnął wygrzebać się z rynsztoka, a dysponując trzema milionami franków i niezliczoną ilością miejsc na świecie, w których mógłby się ukryć, miał na to wreszcie poważne szansę. Jego bystry umysł kazał mu się nad tym zastanowić. W życiu zdarzają się czasem okazje tworzące zupełnie nowe możliwości i taka okazja zdarzyła się właśnie łącznikowi i wasalowi Szakala, być może przeżywającemu poważny kryzys uczuć wobec swego dotychczasowego pana i władcy. Dlatego Bourne, wiedziony instynktem, zwrócił uwagę Santosa na tę alternatywę. "Mógłbyś wyjechać, zniknąć… Zamożny człowiek, wolny od trosk i kłopotów…" Kluczowymi słowami były "wolny" i "zniknąć" i oczy Santosa zareagowały na nie w odpowiedni sposób. Był gotów skusić się na przynętę w postaci trzech milionów franków, a Bourne nie miał nic przeciwko temu, żeby pozwolić mu przegryźć żyłkę i odpłynąć.

Jason spojrzał na zegarek; minęło piętnaście minut. Nie ulegało wątpliwości, iż ludzie Santosa przeszukują teraz pobliskie uliczki, dokonując ostatniej inspekcji przed pojawieniem się ich chlebodawcy. Myśli Bourne'a wróciły na krótko do Marie i przeczucia, jakie tknęło go na Trocadero, a także do słów starego Fontaine'a, usłyszanych na Wyspie Spokoju, kiedy razem obserwowali z poddasza teren pensjonatu, czekając na pojawienie się Carlosa. "On jest blisko, czuję to. Tak samo, jak czuję nadejście burzy". Podobne, ale jednocześnie jakby odwrotne odczucia miał Jason na Trocadero… Wystarczy! Teraz liczą się tylko Santos i Szakal!

Punktualnie o pierwszej w zaułku pojawili się dwaj posłańcy, którzy wcześniej przyszli do hotelu Pont Royal.

– Santos chce się z tobą zobaczyć – oznajmił ten bardziej wymowny.

– Nigdzie go nie widzę.

– Masz pójść z nami. On nigdy nie wychodzi z Le Coeur du Soldat.

– Jak sądzicie, dlaczego mi się to nie podoba?

– Nie masz powodu, żeby tak myśleć. Ma pokojowe zamiary.

– Ale pewnie nie zapomniał wziąć ze sobą noża?

– Nigdy nie nosi noża ani żadnej innej broni.

– Miło to słyszeć. W takim razie chodźmy.

– On nie potrzebuje żadnej broni – wyjaśnił spokojnie drugi posłaniec.

Minęli oświetlone blaskiem neonu wejście i skręcili w ledwo dostrzegalne przejście między budynkami. Kiedy znaleźli się na zapleczu restauracji, Jason ujrzał ostatnią rzecz, jaką spodziewał się zobaczyć w tej dzielnicy: angielski ogród. Zajmował ogrodzony teren o wymiarach mniej więcej dziesięć na sześć metrów, pyszniąc się niesamowitymi barwami w zimnym blasku księżyca.

98
{"b":"97555","o":1}